Artykuły

Próba galwanizacji

Rozumiem intencje, a także szanuję konsekwencję. Opowiedziawszy o losach największego z komediopisów francuskich, Teatr Współczesny zrealizował rzecz o jego polskim popularyzatorze (takoż Ojcu Sceny Narodowej). Tyle tylko, że Molier Bułhakowa jest jednak i dramaturgiczną i myślową propozycją — Król i aktor Brandstaettera, niestety, nie.

Sceny dramatyczne Brandstaettera powstały w roku 1952. Starszym data niejedno tłumaczy, młodszym wyjaśnić trzeba: w początkach lat pięćdziesiątych brak było jeszcze nowych, marksistowskich, syntez historycznych, istniała natomiast autentyczna potrzeba popularyzacji tego, co w narodowej tradycji trwałe i postępowe.

Ostatnie premiery wrocławskie stwarzają okazję do szkolnych powtórek z fizyki. Pisałem już o „naczyniach połączonych”, dziś będzie o dokonaniu Luigi Galvaniego, który (przypadkiem pono) poraziwszy prądem martwą żabę, stwierdził, że przecież drgnęła. Józef Para podjął ambitną próbę scenicznej galwanizacji Króla i aktora, nic — we mnie przynajmniej — nie drgnęło i drgnąć nie mogło, choć naprawdę doceniam wysiłki inscenizatora, choć przedstawienie jest i zwarte i interesujące plastycznie.

Nic drgnąć nie mogło ze względów formalnych i merytorycznych. Nie trawi się już sztuk opartych na gadulstwie, czyli długawym dialogowaniu pary bohaterów (na dobrą sprawą są to zresztą monologi, tyle że wygłaszane w przytomności partnera), nie trawi się postaci historycznych mówiących cytatami z dzieł własnych, taniutkiego kompromitowania zdrajców, sztucznie doczepionego wątku osobistego w stylu „amoroso”. Tyle o formie, merytorycznie zaś… Stanisław August nie był zapewne najwybitniejszym z naszych monarchów. Sprawą historyków jest osąd ile w tym jego win osobistych, ile i co zapisać trzeba na konto schedy po poprzednikach dziedziczonej, w jakim zaś stopniu ważyła — by przypomnieć modny przed laty termin — „sytuacja geopolityczna”. Faktem jest jednak, że w dziejach narodowej kultury „król Staś” zapisał się wcale nieźle. Nietaktem wydaje mi się przeto wypominanie mu, iż wahał się — dotować sceną narodową (co dla autora i dla podpisanego jest „cacy”) czy też kupić Caravaggia (dla autora „be”, dla mnie nie bardzo, bom świadom losów kolei, wiem, że nie tylko w królewskim gabinecie obraz wisieć będzie). Niedofinansowanie kultury ma swoje wieloletnie tradycje, dylematy „albo — albo” istniały i istnieją. Najkrócej mówiąc: nie mogą „wybaczyć błędów autorowi”.

Niedostatki próbował tuszować Józef Para, reżyser i inscenizator widowiska, bardzo prostymi środkami wyrazu usiłował tworzyć klimat i nastrój, chwilami — myślę przede wszystkim o obrazie ostatnim — ze znacznym powodzeniem. Współdziałały (niemonumentalne tym razem, przeciwnie surowe niemal) dekoracja Aleksandra Jędrzejewskiego i jak zwykle wysmakowane, wypieszczone kostiumy Jadwigi Przeradzkiej (żal mam tylko o rudą, wydrowatą, perukę Padlewsklej). Pozostawiając jednak aktora na pustej niemal scenie i reżyser i scenograf poddali go próbie najwyższej. Trzeba było po prostu pokazać warsztat, demonstrować wszystko, co się potrafi. Powiedzmy od razu — aktorsko przedstawienie jest bardzo nierówne. Na plan pierwszy — nie tylko ze względów kompozycyjnych — wysunęli się rzecz jasna obaj protagoniści. Wypożyczony na tę okoliczność z Teatru Polskiego Igor Przegrodzki nie oskarża Stanisława Augusta, ani go też nie broni, w dwu scenach pokazuje człowieka kapryśnego może, ale subiektywnie najuczciwszego. Z każdą sceną bardziej gorącym, świadomym swych celów Bogusławskim jest Józef Para. O tym jednak, że obaj „panowie P” są dobrymi aktorami, że w najbardziej szeleszczący papier potrafią tchnąć nieco życia, wiem nie od dzisiaj. Do aktorskich dokonań przedstawienia dołączmy jeszcze nazwiska Marzeny Tomaszewskiej-Glińsklej (Pani Vauban), Geny Wydrych (Dorota Padlewska) i Zbigniewa Korneckiego (Staszic). Na przeciwnym biegunie Adam Cieślak, który przekrzyczał Branickiego, Ryx Jerzego Bieleckiego (zbyt wyrazista maska, nazbyt niewyraźna dykcja). Zawiódł mnie także Eugeniusz Kujawski w epizodzie Bizestiego. Pozostali — patrz afisz — wykonawcy bądź nie mają szansy na budowanie postaci (choćby Maria Górecka czy Medard Plewacki), bądź nie przekraczają granic poprawności (Leonard Szewczuk, Andrzej Kałuża i inni).

Ma więc widowisko pewne teatralne uroki, jest pretekstem dla popularyzacji „myśli oświeceniowej”, na dobrą jednak sprawę nadal nie wiem „po cośmy jedli tą (galwanizowaną) żabę”.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji