Artykuły

Świat się śmieje... w Nowej Hucie

W przedstawieniu Poskromienia złośnicy w reżyserii Jerzego Stuhra najważniejszym meblem jest łóżko. Stoi niemal od początku spektaklu. Jest duże, wyraźnie małżeńskie. Od łóżka wszystko się zaczyna i w nim znajduje swój finał. Może z wyjątkiem pierwszej części prologu granej w foyer teatru. l nic w tym dziwnego. Rzecz jest przecież o miłości skrywanej za różnymi maskami. Łóżko niepostrzeżenie organizuje całe przedstawienie. Zacznijmy jednak od początku. Tuż przy wejściu, na zbudowanym z desek podeście stoi pijany Okpisz (Piotr Urbaniak). Nieco dalej trzymająca dzban Karczmarka (Małgorzata Kochan). Dzieli ich zaledwie kilka metrów. Kubek Okpisza jest pusty. Dziewczyna nie okazuje odrobiny zainteresowania, jej twarz pozostaje doskonale beznamiętna. Okpisz ze wzrokiem wbitym w dzban chwiejnym krokiem przemierza dzieląca ich odległość. Następnie powoli, z nieukrywanym wstrętem, wypija kolejny kubek. I tak kilkakrotnie, aż padnie całkowicie zamroczony. Słudzy dziedzica zaniosą go do łóżka. Publiczność przy dźwiękach muzyki przechodzi na scenę. Tym razem z Okpiszem oglądać będzie przedstawienie, w którym ona zagra Katarzynę, a on Petrucia.

Spektakl Stuhra jest wspaniałą teatralną zabawą. Od razu trzeba dodać zabawą z aktorami, z widzem, ale przede wszystkim zabawą z tekstem. Przekład Barańczaka jest znakomity, brzmi współcześnie, jest grą z językiem. Udowadnia, że Szekspir może i powinien śmieszyć. W przeciwnym razie nie ma sensu wystawiać jego komedii. Po cóż bowiem grać rzeczy, w których śmiech pojawia się sporadycznie i jakby trochę na siłę. Antoni Słonimski pisał przy okazji Poskromienia złośnicy, w 1935 roku, że humor Szekspira dawno się zestarzał i dziś nikogo już nie śmieszy. Jego zdaniem „w komediach Szekspira nuży nas obcowanie z żartami, które przestały być nimi już od lat dwustu. Jak z twarzy osób, które niegdyś były młode, odczytać można resztki wdzięku i tu domyślać się zaledwie możemy, że jakiś dialog albo powiedzenie miało siłę komiczną”.

Mistrz dowcipu tym razem się pomylił. Mówiąc dokładniej stwierdził fakt ale nie ustalił miejsca choroby. Całe zło tkwiło w przekładzie, anachronicznym, a przy tym dalekim od Szekspira. Skutecznie zacierającym lingwistyczne gry kalambury, przejęzyczenia pozostawiającym martwe niezrozumiałe sytuacje. Aby wydobyć komizm Szekspira, potrzebny był nowy przekład i taki wreszcie się pojawił. Sukces przedstawienia Stuhra nie jest jednak wyłącznie sukcesem Barańczaka. Grano juz Szekspira w nowym przekładzie. Na ogół podziwiano mistrzowską robotę tłumacza, spektakle pozostawały dalekie od ideału. Na pierwszym planie zawsze był Barańczak może z wyjątkiem kilku kreacji aktorskich. W przedstawieniu Stuhra jest inaczej. To spektakl bardzo wyrównany, grany właściwie bez gwiazd, a jednak od początku do końca niezwykle śmieszny. W pewnym sensie to także przedstawienie o teatrze, widowisko, w którym każdy udaje każdego, wszyscy grają zamieniając się rolami. Dzieje się na scenie, a więc w miejscu szczególnie wyróżnionym.

Dobra jest para głównych bohaterów. Oboje doskonale radzą sobie z tekstem, z dużą pewnością rozgrywają poszczególne sceny. Kochan gra dziewczynę pełną temperamentu, zawziętą, której przeraźliwy, odpowiednio wzmocniony krzyk przerywa na moment przedstawienie. Nie uśmiecha się, jest oschła, a mimo to jej Katarzyna budzi sympatie i śmieszy. Z kamienną twarzą odpiera ataki Petrucia. Jest wspaniała gdy w złości męczy swoją siostrę. Przywiązuje ją do liny, unosi i bezlitośnie kołysze. Kochan gra złośnice, która nawet poskromiona ani na chwilę nie łagodnieje. Głodzona, posłusznie wykonuje polecenia męża ciągle jednak pozostaje kobietą z charakterem. Złość na moment ujarzmiona tkwi w niej nadal. Petrucio Urbaniaka jest pewny siebie, dowcipny. W scenach z Katarzyną najczęściej stanowczy, czasami tylko ironicznie uległy. Oboje skupiają na sobie uwagę widzów, wyraźnie podzielonych w swych sympatiach. Pozostali aktorzy w niczym nie ustępują parze protagonistów. To oni utrzymują kontakt z publicznością. Decydują o charakterze całego przedstawienia, nadają mu rytm. Baptista Minola Andrzeja Franczyka jeździ na wózku, wykonując niemal cyrkowe akrobacje. Bianka Aldony Jankowskiej to osoba całkowicie zdominowana przez siostrę, z założenia nieco bezbarwna. Dobrzy, a przede wszystkim śmieszni są zalotnicy Gremio (Władysław Bułka), Hortensjo (Krzysztof Górecki) i Lucencjo (Krzysztof Gadacz). Tranio (Piotr Pilitowski) z dużym wdziękiem udaje swego pana. Biondello (Tomasz Schimscheiner) zręcznie, choć trochę zbyt natrętnie ogrywa swą erotyczną dwuznaczność. Wszyscy biorą udział w grze precyzyjnie zorganizowanej, prowadzonej w zmiennym rytmie. W pewnej chwili rozsuwa się kurtyna odsłaniając rzędy krzeseł pustej widowni. To dom Petrucia, miejsce poskromienia złośnicy.

Scenografia Elżbiety Krywszy jest funkcjonalna, budowana bez troski o iluzje. Kilka mebli, para drzwi, łóżko. Prócz lego praktykabel w kształcie wieży. Nie trzeba nic więcej. Uczestniczymy przecież w zabawie, w której miejsca, a nawet postaci są tak naprawdę umowne i jeszcze jedna scena, której urok oparty jest głownie na scenograficznym pomyśle. Podróż Katarzyny i Petrucia na wielkich końskich kukłach zawieszonych nad sceną. Grumio (Roman Gancarczyk) pociągając za wodze wprawia całość w ruch. To jedna z najładniejszych scen w przedstawieniu Stuhra.

Jego Poskromienie złośnicy po prostu bawi publiczność. I myślę, że taki był cel spektaklu. Najważniejszy, choć nie jedyny. W liście do Barańczaka, przedrukowanym w programie, Stuhr napisał „Chcę, aby bohaterowie tego przedstawienia byli ludźmi dobrymi, którzy tę dobroć odkryją w sobie, odkryją, że szacunek wzajemne doznanie uczucia, którym obdarowuje nas druga osoba, są wielką radością. Myślę, że pokazanie takich bohaterów młodym ludziom siedzącym na widowni, którzy przecież o takich marzą, ale spotykają rzadko, może być pokrzepiające i pożyteczne. Tak mi się marzy.” Rzeczywiście widownię wypełniają głownie ludzie młodzi. Nie wiem, czy odnajdują w przedstawieniu to, o czym pisze Stuhr – szacunek, potęgę miłości. Na pewno się bawią i to wystarcza. Prawdziwy śmiech w dzisiejszym teatrze zdarza się rzadko. Kazimierz Wierzyński w przeciwieństwie do malkontenckich uwag Słonimskiego, pisał o Poskromieniu złośnicy: „Czas wydmuchał z lego żartu wszelką problematykę, z treści wykruszyła się ostrość tez. Z sędziwej anegdoty nic jednak nie wytraciło śmiechu i jego czarodziejstwa. Śmiech ten nie zna pardonu, panuje nad charakterami i zdarzeniami nad moralnością i miłością. Ma impet, natarczywość i śmiałość szarzy.” Taki jest spektakl Stuhra, dowcipny i bezpretensjonalny. Dowodzi, że w teatrze w Nowej Hucie coś się zmieniło. Zdecydowanie na lepsze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji