Artykuły

Tygrysek i kapitan Morgan

Tygrys Pietrek – tytułowy bohater sztuki Hanny Januszewskiej (1961) jest małym tchórzem, który potrafi jednak w sytuacji ekstremalnej znaleźć w sobie dość odwagi, by sprowadzić pomoc chorej mamie. Od czasu swej prapremiery w poznańskim „Marcinku” (ten sam rok 1961, tytuł nieco zmieniony: Tygrysek) dramat Januszewskiej święci triumfy na wielu scenach w Polsce i za granicą – pisze Juliusz Tyszka na teatralny.pl. 

Jego zwartą dramaturgicznie, wciągającą emocjonalnie młodych widzów akcję, a także spójną, konsekwentną budowę postaci małego Tygrysa i świetne, zaskakujące ułożenie jego niezwykłych przygód miałem okazję wielokrotnie intuicyjnie podziwiać jako dziecko, oglądając wręcz nałogowo (kilkanaście razy) jego prapremierową inscenizację (reżyseria: Wojciech Wieczorkiewicz, scenografia: Leokadia Serafinowicz).

Grzegorz Kwieciński, wybitny reżyser teatru lalek, a poza tym twórca jedynego w swoim rodzaju Teatru Ognia i Papieru, też najwyraźniej ulubił sobie dramat Januszewskiej, bo inscenizował go już sześciokrotnie w różnych teatrach, w tym dwa razy w rabczańskim „Rabciu” (2005 i 2010). Oprócz tego jednak sam stworzył jako dramaturg postać małego tygrysa, który zbiera ekstremalne inicjacyjne doświadczenia. Napisał bowiem sztukę Mały tygrys i kapitan Morgan (wyreżyserował ją sam jak dotąd trzykrotnie, pod trzema różnymi tytułami: ten jak wyżej, rok 2004, Teatr Lalki i Aktora w Wałbrzychu, a prócz tego Tygrys i kapitan Morgan, 2004, Teatr Lalki i Maski „Groteska” w Krakowie oraz Tygrysek i kapitan Morgan, 2015, Teatr Lalek „Pleciuga” w Szczecinie).

Niestety, dramatowi Kwiecińskiego daleko jest do dzieła Januszewskiej. Dlaczego? Otóż brak jego postaciom psychologicznej wiarygodności, a ta ważna jest dla każdego widza – i dużego, i małego. Mały tygrys nie wygląda z początku na osobę skrajnie lekkomyślną, tymczasem jego banalna wyprawa po zakupy dla mamy kończy się wstąpieniem w szeregi bandy piratów i wyruszeniem w daleki, długotrwały rejs. Rodzicielka dowiaduje się dopiero od sprzedawczyni-makreli, że jej ukochany jedyny synuś wybrał wolność zamiast przynieść do domu flądry i krewetki na obiad.

Ta sama mamusia, kiedy już po upływie sporego kawałka czasu odnajduje wreszcie synka na drugim końcu świata, wita się z nim jak gdyby nigdy nic, oszczędzając mu (i czytelnikom bądź widzom) choćby jednej skromnej wymówki, że ją tak zostawił z dnia na dzień (a właściwie to z godziny na godzinę), bez słowa pożegnania.

Z kolei wspomnianą tu już makrelę – handlarkę z portowego targu można śmiało nazwać zdrajczynią rybiego rodzaju (na co przytomnie zwróciło uwagę moje dziecko), jako że bezczelnie sprzedaje martwe ciała swych podstępnie złowionych pobratymek przedstawicielom innych gatunków w celach konsumpcyjnych. (Pomińmy już dziwny fakt, że oto tygrysy odżywiają się rybami i krewetkami – licencia poetica może się tu upominać o swoje prawa).

No i to zakończenie: małżeński związek tygryska z młodą żyrafą, cokolwiek, moim zdaniem, przedwczesny: przecież dopiero co się poznali, rodzina żyraf nie przepada ani za tygrysami, ani za piratami, a z obydwoma tymi społecznościami związany jest blisko pan młody. A poza tym na jakim stopniu dojrzałości są obydwoje nowożeńcy? Przecież tygrysek dopiero co prezentowany był jako mało poważne, skrajnie lekkomyślne, lekceważone przez wszystkich dziecko. Owszem, przeszedł kilka prób odwagi, ale czy jego młodzieńcza inicjacja w dorosłe życie musi kończyć się od razu małżeństwem? Jasne – fajnie, jak na koniec jest ślub, ale czy to konieczne?

No i skąd tygrysek ma czerpać wzory małżeńskiego pożycia, skoro nie ma w tej sztuce nawet śladu jego taty?

Dramat Kwiecińskiego jest po prostu nijaki – wszystko w nim się rozmywa w „fajności”, której wszyscy nałogowo ulegają: mama jest fajna i się nie gniewa; tygrysek od niej bezczelnie ucieka, ale nadal jest fajny, no i coraz dzielniejszy; fajne okazują się żyrafy, którymi straszono tygrysy i piratów, a sami piraci – no, toć to równe chłopo-zwierzęta, tyle że rabują i kradną. Ale taki jest w końcu straszny los pirata… A poza tym ostatecznie piraci okazują się poczciwcami: rezygnują z obrabowania należącej do żyraf plantacji bananów i godzą się na podjęcie fajnej, uczciwej pracy na tejże plantacji (miejmy nadzieję, że za godziwe wynagrodzenie). I tak w kółko Macieju: wszyscy się ze wszystkimi fajnują i oto dzika, nieokiełznana fajność zalewa w finale cały świat, porwany w wir sambowatej piosenki i takiegoż tańca.

Do tego dochodzą liczne, manieryczne „częstochowskie” gry słowne, którym daleko jest do głębi tudzież finezji tego typu gier w dramatach Guśniowskiej czy Prześlugi. Przypominają gimnazjalne, nastoletnie zabawy rymami podejmowane dla zgrywy i przypodobania się kolegom, sytuując się momentami na pograniczu dobrego smaku („załogant w paski z Nebraski”, „się nie boi, tylko jak słup soli stoi”, „prosto, w lewo i na drzewo” itp.).

Wielka szkoda, że Kwieciński-reżyser nie przyciął tu i ówdzie rozmaitych erupcji inwencji Kwiecińskiego-dramaturga. Szkoda, bo w roli reżysera ten zasłużony twórca sprawdził się na scenie szczecińskiej Pleciugi o wiele lepiej niż w roli autora tekstu. Widowisko, jakie stworzył, urzeka harmonią żywych, pastelowych barw i pomysłowością scenograficznej konstrukcji (tu także osobne brawa dla Przemysława Karwowskiego), dobrym, żywym rytmem gry, ciekawą animacją ładnie skomponowanych lalek, wyrazistością aktorstwa (czasem, dodajmy, ciut przesadzoną w nadmiarze ekspresji), muzykalnością i wokalną sprawnością aktorek i aktorów, zgrabnie skomponowanymi melodiami licznych piosenek. To sporo zalet, prawda?

A jednak gdy opuszczałem salę Pleciugi wśród dziatwy płci obojga i jej mam (tatusiów było zdecydowanie mniej; czyżby spełniała się jakaś klątwa dramaturga-reżysera?), nie zauważyłem ani u dzieci, ani u dorosłych najmniejszych śladów artystycznego przeżycia, wzruszenia ani w ogóle żywszej reakcji. Owszem, pod koniec przedstawienia wszyscy grzecznie klaskali w rytm żywej finałowej piosenki, ale przecież głupi nie są – świadomie stwierdzili bądź intuicyjnie wyczuli, że w tym całym braku dramaturgicznej konsekwencji, rymotwórczym bezhołowiu, w tym przesłodzeniu i przefajnowaniu postaci, w ciągłym, namolnym puentowaniu poszczególnych fragmentów akcji rwącymi jej i tak mało zborny tok piosenkami kryje się artystyczny… No, może nie jakiś wielki, wystający zakalec, lecz taki mniejszy (tyle że też dojmujący) zakalczyk.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji