Artykuły

Boski idiotyzm

"Księżniczka czardasza" w reż. Kazimierza Kowalskiego (wznowienie) w Teatrze Wielkim w Łodzi. Pisze Michał Lenarciński w Dzienniku Łódzkim.

Nowa inscenizacja "Księżniczki czardasza" Emmericha Kalmana w łódzkim Teatrze Wielkim oddaje wszystko to, co o operetce pisał Gombrowicz. A to oznacza, że całe przedstawienie pogrążone jest w niebiańskiej sklerozie i boskim idiotyzmie.

Jeśli przyjąć, że jest to wymarzona estetyka dla tego gatunku (sądząc po owacji na stojąco - widzowie pragną również tego), to trzeba uczciwie przyznać, że przedstawienie się udało. Przede wszystkim jest to zasługą reżyserii (Jerzy Woźniak i Kazimierz Kowalski), nadającej lekkiej komedii satyrycznego zacięcia.

Bo cóż my tam mamy: Książę Edwin kocha się w kabaretowej szansonistce Sylwii ze wszystkimi szykanami komedii romantycznej (rozstania, romanse z innymi, wreszcie pojednanie), wszelako nad związkiem wiszą nie tylko emocjonalne huśtawki, ale nade wszystko groźba dopuszczenia się mezaliansu. Jak poradzić sobie w świecie arystokracji i nocnych lokali Austro-Węgier? Tylko z przymrużeniem oka. Woźniak i Kowalski przydają przedstawieniu tempa, w niektórych scenach ostro szarżując w stronę farsy. I ten zabieg właśnie w - dla mnie nieznośnej - operetkowej manierze okazuje się zbawienny. Szansonistka Sylwia gra szansonistkę Sylwię tudzież hrabinę, książę Edwin gra księcia Edwina, księżna Anhilda gra byłą szansonistkę, a zarazem była szansonistka księżnę Anhildę. Zamieszanie jest tak wielkie, że bawi już nie tylko treścią i swym rozmiarem, ale jeszcze samym sobą. A wszystko to na tle fikającego baletu (zgrabne układy Dobrosławy Gutek-Woźniak).

Oddając się w niewolę konwencji i zapominając na chwilę o logice i zdrowym rozsądku, na łódzkiej "Czardaszce" ubawić się można. Mnie do śmiechu porywała Elżbieta Gorządek, która Anhildę przerysowała do granic możliwości, wszelako nie przekraczając granicy dobrego smaku. Równie świetnie jak Gorządek, w farsowych klimatach czuje się jak ryba w wodzie Jerzy Wolniak (Boni), który totalną zapaść wokalną rekompensował energicznym aktorstwem. Jak zawsze na miejscu był bardzo dobrze grający i śpiewający Przemysław Rezner (Feri), zabawną postać Księcia Leopolda Marii stworzył Eugeniusz Nizioł, obiecująco zadebiutowała w roli Anastazji wdzięczna Patrycja Krzeszowska.

Edwinem w nowej realizacji był Krzysztof Marciniak, który śpiewał bez zarzutu i grał odrobinę mało wyraziście. Przekonującą Sylwią, zdolną do tańca i "śpiewańca", była świetna wokalnie Małgorzata Kulińska. Imponująca emisja i kolorowy, silny głos śpiewaczki wiele obiecują na przyszłość.

Gdyby jeszcze całość wystawiono w pozbawionych kiczu i nachalności dekoracjach, a kostiumy "przewietrzono" - byłoby lepiej. Rozumiem, że to nie szata zdobi człowieka, ale żeby szpeciła? Dużo musiała się Anna Bobrowska-Ekiert napracować, aby powymyślać podobne bezguścia.

No i jeszcze jedno: "Księżniczkę czardasza" grają w "Wielkim", używając nagłośnienia. Tymczasem, poza Jerzym Wolniakiem, wszyscy soliści dysponowali wystarczającej siły i urody głosami, by samodzielnie zabłysnąć. Ale może dzięki nagłośnieniu lepiej docierają dowcipne utarczki słowne, których w tej operetce nie brak? Jakkolwiek jest, do słuchaczy znakomicie docierała muzyka lekko i dowcipnie zagrana przez orkiestrę, pod niezawodną batutą Tadeusza Kozłowskiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji