Artykuły

Skarpetki do pary

Sztuka Daniela Colasa Skarpetki, opus 124 traktowana jest zwykle jako rzecz o teatrze. O kondycji aktora, który wykonując swój zawód i wcielając się w różne postaci, pozostaje przecież tym samym człowiekiem, ze swoimi słabościami, lękami, kompleksami. Colas sam jest zresztą aktorem i wie, jak piękno i wzniosłość zderzają się w tej profesji z szarą, uciążliwą codziennością.

To właśnie te różne strony aktorstwa zapisane są prowokująco w tytule jego sztuki, będącej opowieścią o spotkaniu dwóch starzejących się aktorów. Spotkaniu na scenie, przy pracy, ale też spotkaniu życiowym.

Takie spotkanie przydarzyło się – po latach – w szczecińskim Teatrze Polskim Wojciechowi Pszoniakowi i Jackowi Polaczkowi; w młodości kolegom z akademika krakowskiej szkoły teatralnej. Ich aktorskie losy – i kariery – wyglądały potem inaczej, lecz nie ulega wątpliwości, że obaj osiągnęli w swym zawodzie mistrzostwo.

Czy może być lepsze tworzywo dla aktorów w tym właśnie wieku i z takim dorobkiem w dzisiejszym teatrze, który lubi – z przyczyn przyziemnych, czyli z oszczędności – tego rodzaju kameralne, trochę zabawne, trochę smutne kawałki? W tekście Colasa jest zresztą do tego aluzja wprost, gdy bohaterowie sztuki – przygotowujący wspólne przedstawienie – wyrażają nadzieję, że zostanie ono kupione przez producenta z tej choćby przyczyny, i że będzie je można pokazać wszędzie, bo jego koszt jest niewielki, a transport łatwy.

Takich nawiązań do teatralnej rzeczywistości, również pozascenicznej, jest u Colasa i w przedstawieniu Opatowicza sporo. I choć niektóre z nich – na przykład skrajne ubóstwo, na jakie są skazani nawet wybitni aktorzy, gdy wypadną z obiegu – zdają się tyczyć realiów francuskich raczej niż polskich (i u nas aktorzy zarabiają mało, ale chroni ich system etatowy państwowych w dużej mierze teatrów) to Skarpetki są na pewno obrazem teatru o dużej dozie realizmu.

Ambicją autora było jednak zapewne zbudowanie z tych realiów uniwersalnej opowieści o sztuce teatru w ogóle. Jej bohaterowie – Bremont i Verdier – przygotowujący swój poetycko-muzyczny spektakl nie bez kozery podejmują próbę obrony przed sceniczną konwencją, choć mają na to odmienne pomysły.

Bremont (Wojciech Pszoniak) jest w tej mierze, jak i na co dzień, zachowawczy. Kiedyś chyba sławny i popularny, a na pewno żyjący mitem dawnych sukcesów, przywiązany pedantycznie do respektowania w sztuce i życiu zasad, usiłuje wierzyć, że tandetę i zgraną konwencję można pokonać siłą profesjonalizmu, rangą interpretacji, mistrzowskim rozmachem.

Verdier (Jacek Polaczek) w sztuce i życiu próbuje buntu, a przynajmniej gestów sprzeciwu. Artystycznie niespełniony, życiowo pogubiony, uczepił się nadziei, że fałsz i śmieszność konwencji przezwyciężyć można swoistą homeopatią. Czyli zwalczeniem podobnego podobnym: fałszem i śmiesznością do kwadratu. Dlatego chce, by obaj – on i Bremont – deklamowali wiersze Boudlere’a i grali klasyczne utwory na skrzypcach i wiolonczeli – przebrani za klaunów. Bo właśnie karykaturalna maska ma być według niego lekarstwem na wyrafinowaną aż po kłamstwo maskę sztuki.

Spór, który z pomysłów na scenę żywą i prawdziwą jest rozwiązaniem lepszym, stanowi oś dramaturgiczną Skarpetek, opus 124. Spór to skądinąd – jak się okaże – jałowy, jako że oba pomysły są równie ułomne jak i sama teatralna konwencja, co Bremont i Verdier uświadomią sobie w wyniku raniącej ich wzajemnie konfrontacji. Nie tylko na polu sztuki, ale i na scenie życia, którego klęska i pustka ukazują się każdemu z nich z osobna, ale też – w efekcie – i w formie katharsis – im razem, wspólnie.

To bowiem, że w końcu potrafią się przed sobą i wobec siebie przyznać do życiowej porażki, okazuje się największym, a zapewne i jedynym sukcesem ich teatralnego przedsięwzięcia, które być może w ogóle nie zostanie zrealizowane. Ale też właśnie ów sukces jest tu triumfem cennym szczególnie: ocali bowiem prawdę o nich obu i da im wiarę, że z tej prawdy będą mieli jeszcze szansę stworzyć coś więcej niż przedstawienie: swojego życia ciąg dalszy, może lepszy.

Wartością szczecińskiego przedstawienia jest to właśnie, że przez niezbyt odkrywczy dyskurs o prawdzie teatru – napisałem wyżej, że Daniel Colas miał ambicje stworzenia o tym opowieści uniwersalnej, sądzę jednak, że miał również z lekka autoironiczny dystans do własnego zamiaru – przebija tutaj prosta, a nawet banalnie „życiowa” historia o naszej prywatnej prawdzie. Będącej doświadczeniem tego aktora, który jest w każdym z nas. A zatem o goryczy, jaką niesie zbytne zadufanie w sobie, ale i niezgoda na samego siebie; o spustoszeniach, które czyni w nas tłumiona nienawiść do świata, wynikła z odrzucenia i poczucia krzywdy; i o samotności wreszcie, na którą się skazujemy, żyjąc w kłamstwie i żalu.

Kiedy sześć lat temu Wojciech Pszoniak przywiózł z Francji tę przewrotną, bo niby „gwiazdorską”, a w istocie dotkliwą dla gwiazdorskich mitów sztukę, by zagrać w niej (Bremonta właśnie) wraz z Piotrem Fronczewskim na scenie warszawskiego Współczesnego (spektakl miał też telewizyjną premierę), aktorskie możliwości – techniczne, by rzecz ująć najkrócej – miał większe niż dziś. Jego Bremont na szczecińskiej scenie wydaje się chwilami odkurzoną, przebudzoną ze snu wersją tamtego Bremonta. Mniejsza ekspresja, słabsza reakcja na partnera i po prostu – powiedzmy szczerze – gorsza artykulacja są w jego roli widoczne, niekiedy nawet drażniące.

A przecież, że zaryzykuję taką tezę, to właśnie szczeciński Bremont – mniej sugestywny od poprzedniego, jakby zagubiony na scenie – jest paradoksalnie lepszy, bliższy postaci ze sztuki Colasa. Jego próżność zawodowa i życiowa pycha, zderzone z bezradnością coraz bardziej samotnego człowieka i „sypiącym się” mistrzostwem wielkiego niegdyś aktora, uwidaczniają się tym mocniej, im mniej w roli Pszoniaka wspaniałości „dawnego” Pszoniaka.

Na szczególną uwagę zasługuje też rola Jacka Polaczka. Jego Verdier jest stonowany, jakby wyciszony – nawet wówczas, gdy między nim a Bremontem dochodzi do ostrych spięć. A przecież łatwo byłoby tę rolę przeszarżować – zwłaszcza Polaczkowi, na którego wrażliwość sceniczną zdaje się być szyta – i uczynić przesadnie neurasteniczną, łzawą. Tymczasem owa powściągliwość w prowadzeniu postaci – wpisana zresztą w całą inscenizację, bo to właśnie dzięki niej stajemy się świadkami swego rodzaju zmiany ról czy też stosunku sił między Verdierem a Bremontem – sprawia, że jego bohater jawi się nam w niezwykle skromnym ludzkim wymiarze. Już nie tyle jako inteligentny aktor, któremu w życiu poszło nie tak, ile jako jeden spośród nas.

Jest w dramacie Daniela Colasa pozornie błahy, komediowo aż przerysowany, lecz nie bez kozery natrętnie powracający tytułowy wątek skarpetek. Bremont nie może się pogodzić z faktem, że Verdierowi zdarza się je nosić dziurawe. Tworzy sobie z tego całą teorię na temat stosunku do życia i sztuki. Teoria okazuje się, oczywiście, równie dziurawa jak owe skarpetki. Ale sztuka i życie to skarpetki, wbrew pozorom, z tej samej pary.

Nie przegapcie Państwo okazji, gdy Wojciech Pszoniak – w Szczecinie grający gościnnie – znów pojawi się na scenie z Jackiem Polaczkiem. W tej parze każde kolejne spotkanie – jestem pewien – będzie nowym, żywym spotkaniem z teatrem. Bo to, co w ich Skarpetkach cenne, pozostaje właśnie niezacerowane.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji