Artykuły

Dynia w kolanie

Nie obudził mnie widok bezzębnego uśmiechu Kuby Rozpruwacza ani Andrzej Gołota, palcem rozgniatający orzechy kokosowe. Śniłem dalej. Przetrzymałem King Konga, który wysysał krew z płetwala błękitnego oraz tulącego się do mnie mistrza sumo. Te i sto innych koszmarów przetrzymałem, ale gdy zobaczyłem dziwnie patrzącego na mnie redaktora Wacława K., gdy w ciemności dostrzegłem wolno unoszącą się nade mną jego pięść kościstą i lśniącą niczym kafar – poddałem się. Redaktora Wacława K. nie da się przetrzymać, zwłaszcza jeśli ma on – jak w moim śnie – szyję okutaną wytworną skórą z lisa. Zerwałem się z krzykiem, ale na jawie nie było lżej. W lewym kolanie urosła mi dynia z Czarnobyla. Rany boskie! To była ostatnia refleksja lekarza (40 lat praktyki, 10 lat stażu w szpitalu w nowojorskim Harlemie). To zdołał wycedzić, nim zemdlał.

Niedzielny świt, mój pryncypał z gejowskimi akcesoriami wokół szyi nawiedza mnie we śnie, rzepka kolanowa w totalnej rozsypce, stary lekarz na ziemi. Cóż się wczoraj stało!! Przecież ja tylko byłem z redaktorem Wacławem K. w teatrze, byliśmy w Ludowym na premierze farsy Prywatna klinika – i tyle. Czyżby dziś w teatrze bili krytyków? A jeśli nawet, to dlaczego nie pamiętam, że bili! Co się, do diabła ciężkiego, wydarzyło. że mam dynię w nodze! Idźmy tropem lisa. On był w spektaklu. Może lis coś wyjaśni!

Wytworna, kompletna skóra z lisa, a obok Tomasz Schimscheiner w roli Ryszarda. Ryszard jest weterynarzem o, by tak rzec, rozdartym sercu.

Z jednej strony wielbi zwierzęta, z drugiej – nasz narodowy napój orzeźwiający. Prawdę rzekłszy, Ryszard jest koneserem urwanych filmów i tylko czasem jest z nami. I właśnie w jednej z takich nielicznych chwil, tuż po tym, jak kolejny urwany seans się skończył. Ryszard zauważa wiszącą na wieszaku skórę lisa, czuje w sobie zew jakiejś weterynaryjnej przysięgi Hipokratesa i rusza z odsieczą. Ryszard chce pomóc zemdlonemu lisowi, chce ocalić biedne zwierzę. Gdybyście to widzieli! Gdybyście widzieli, jak Schimscheiner bada lisowi puls, jak mu robi sztuczne oddychanie, jak duma, czy nie zastosować metody usta-usta, wreszcie, jak sięga po środek ostateczny, po środek, który jemu samemu tyle razy w życiu ocalił życie, słowem – jak wkłada lisi pyszczek do szklaneczki pełnej naszego narodowego napoju orzeźwiającego. gdybyście to wszystko widzieli, to moglibyście mi to w szczegółach opowiedzieć, albowiem ja mało pamiętam. Mało pamiętam, bo łzy śmiechu zalewały mi oczy, a nieludzko skacząca przepona trzeszczała w szwach. Byłem wtedy taki, jak cała widownia – umarły z frenetycznego rechotu. Tak jest, gdy Schimscheiner reanimuje lis, gdy mu się nad lisem burzy ta jego niebywała zaczeska, w której wygląda jak Louis de Funes w esesmańskim hełmie – jest właściwie po spektaklu. Partnerki Schimscheinera mogłyby spokojnie iść na kawę do bufetu. Nie da się już dalej oglądać. Na widowni zwłoki ludzi, co się zaśmiali na amen. Doprawdy, Ryszarda Schimscheinera to jest farsowy majstersztyk. Ale co mi z tego, skoro wciąż nie wiem, skąd mam dynię w lewym kolanie. Zaraz, zaraz… A kto siedział po moje) lewej! Czy aby nie redaktor Wacław K.! Tak – on. Czyżby więc… Ale powoli, powoli. Nie szarżujmy.

Siedzieliśmy, napawaliśmy się tą kojącą reżyserską prostotą, która Jerzemu Fedorowiczowi nie pozwoliła zgubić morderczych smaków fenomenalnie napisanej farsy. O czym jest Prywatna klinika? A po co ci to wiedzieć! Wiedz tylko, że jak na przedstawienie pójdziesz, to poczujesz. że za moment polegniesz najlżejszą w twym życiu śmiercią. A poza tym – nie zdradza się kulis dowcipu. Siedzieliśmy więc, spektakl nabierał tempa nie z tej ziemi, na widowni puszczały premierowe lody. Rzecz stawała się zdumiewająca jak kokos pod paznokciem Gołoty, ciepła jak pieszczota mistrza sumo, smaczna jak płetwa! błękitny w zębach King Konga i bezpieczna jak ulepiony z sennej mgły uśmiech bezzębnego Kuby Rozpruwa cza. który to Kuba, właśnie dlatego, że śniony, może ci naskoczyć. Faceci na widowni targali koszule, kobiety tarmosiły własne kunsztowne koafiury, wszyscy, bijąc się na odlew po plecach, walczyli o oddech. Schimscheiner ratował lisa i wtedy… Tak – wreszcie sobie przypomniałem!!!

Pamiętam ten wściekły skowyt rechoczącego redaktora Wacława K. Pamiętam, jak sufit teatru zaczął od tego ryku falować. Pamiętam jęk jego okularów, które miażdżył bezradnymi ze śmiechu szczękami i jak zwykle nieskazitelnie obute nogi jego w powietrzu pamiętam, nogi, którymi dobijał i tak już nieżywą niewiastę, co siedziała przed nim. Nade wszystko – odnalazłem przyczynę mej dyni. Oto koścista i niczym kafar lśniąca pięść zawisa nade mną. Tak jest, Wacław Rozpruwacz chce mnie zabić, żeby przeżyć, ale ze śmiechu nie trafia w mą głowę. Redaktorski kafar tnie powietrze. słyszę morderczy świst… Wszystko jest już jasne. Nawet bardzo jasne. I zaskakująco trafne. Czym bowiem jest farsa, jeśli nie walcem śmiechu, po przejeździć którego sprasowani widzowie nic nie pamiętają, ale żyje im się o tonę lżej, nawet z dynią w kolanie! Swoją drogą, mógłby redaktor Wacław K. pokusić się o umiar. Zwłaszcza w momentach kluczowych.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji