Artykuły

„Człowiek z marmuru”

Pewnej grudniowej soboty w Teatrze Ludowym w Nowej Hucie odbyły się wystawne uroczystości pogrzebowe: Joanna Olczak-Roniker i Krzysztof Orzechowski, zainspirowani filmem Andrzeja Wajdy Człowiek z marmuru, pożegnali mroczną przeszłość najmłodszego miasta Polski Ludowej. Widowisko rozpoczęło się na długo przed odsłonięciem kurtyny. Z megafonów zamontowanych na zewnątrz i wewnątrz teatru słychać było brać ZMP-owską ochoczo wyśpiewującą pieśni o znojnym, acz radosnym trudzie wszelkiej maści stachanowców. W progu gości podejmował nowy dyrektor teatru Jerzy Fedorowicz — we fraku. W holu, między tłumem oglądających się nawzajem widzów, przeciskali się wymyci i wyczesani młodzi ludzie w krawacikach, uprzejmie rozdając powielony program Akademii ku czci Przywódcy Nowej Partii Ojca Narodu, Niestrudzonego Bojownika o Pokój — Bolesława Bieruta. Na drugiej stronie tego druku zapisana była kolejność wznoszonych okrzyków, z których wybieram dla Państwa jeden: „Niech żyje Nowa Huta, młodsza siostra Komsomolska, twierdza socjalizmu!” Widowni pilnowali panowie w skórzanych kurtkach, złowróżbnie rozglądając się dookoła. A było na co popatrzeć, bowiem tego wieczoru w teatrze zasiadł kwiat społeczeństwa: ci co niegdyś budowali ten piękny świat — pokolenie zetempowców oraz szydercy spod różnych znaków i ugrupowań, którzy urodzili się później, wobec czego mieli okazję skutecznie (miejmy nadzieję) go rozwalić. Obie formacje bawiły się świetnie. Czy równie świetnie bawił się filmowy człowiek z marmuru — Jerzy Radziwiłowicz, który przybył do teatru z prawdziwą żoną — tego nie wiem, ponieważ minę miał nieprzeniknioną…

Autorce scenariusza uroczystego pochówku ewidentnie dopomógł los. Wyobraźnia uczestników wieczoru wyraźnie szybowała w kierunku notatki zamieszczonej tego dnia w „Gazecie Wyborczej” z informacją o decyzji wyprowadzenia pomnika Lenina z alei Róż. Tym sposobem ideał sięgnął bruku, a teatr wyszedł na ulicę.

W maskaradzie ku czci Bolesława Bieruta i Edwarda Gierka — niczym w szopce betlejemskiej występowali wszyscy: kułak w roli Wernyhory, pochód kobiet z siatami, przodownicy i przodownice, głupie żurnalistki i artyści — apologeci epoki sukcesu. Scenografia miała równie wdzięczne pole do popisu. Szczególnie efektownie prezentował się balet biało-czerwonych szturmówek oraz wściekle kolorowych bibułkowych kwiatów na patykach. Ostatni raz widziałam także parę miesięcy temu — 9 września w Warnie podczas manifestacji z okazji święta wyzwolenia Bułgarii. Moje dziecko ten klasyczny pochód z feretronami przywódców, rykiem patetycznej sieczki z magnetofonów oglądało po raz pierwszy w życiu i oczy miało okrągłe jak spodki. Myślę, że gdy jeszcze trochę podrośnie i — nie daj Bóg — w jakimś teatrze obejrzy podobną powtórkę z historii nie uwierzy, że jego dziadkowie, a po części i rodzice trawili życie w szczytach tego upiornego bałwaństwa i bezguścia. I w tym cała moja nadzieja.

Część akademijna spektaklu wypadła bardzo dobrze. Trudno nie zauważyć gigantycznego wysiłku, jaki zespół włożył w pracę nad tym przedstawieniem. Aktorzy ładnie śpiewają, równiutko tańczą, z żarliwą czułością podają
sobie cegłówki we współzawodnictwie pracy socjalistycznej. Równy poziom przedstawienia, kilka bardzo dobrych epizodów… Czyż można żądać więcej w czasach artystycznej posuchy panującej w krakowskich teatrach? Można i nawet trzeba! Trzecia część widowiska — finał 13 grudnia 81 roku budzi poważne zastrzeżenia. Te wyjące w uszach syreny milicyjne… Ten banalny dialog dwóch przegranych budowniczych świetlanej Polski… — Za bliskie to wszystko! Spłaszcza kąt widzenia. Współczesnej tragedii narodu nie da się opowiedzieć w teatrze — to pewnik. Scena — w tym przypadku — jest nędznym i płaskim, zwierciadłem życia. Rzeczywistość nabiera cech dramatu tylko z czasowego dystansu. Niby każdy o tym wie, a mimo to różni mądrzy ludzie nie potrafią odpędzić od siebie pokusy zapisywania czasu na gorąco i zazwyczaj łamią sobie na tym zęby. Niestety dotyczy to także autorki teatralnej wersji Człowieka z marmuru.

Poza wszystkim jest coś niesmacznego w tym nieustającym, krwiożerczym potępianiu przeszłości w prasie, radiu, teatrze, kinie, telewizji. Niedawno przeczytałam w gazecie, że w Domu Polonii jakiś naukowiec z Moskwy odpowiadał na pytania tłumu czy prawdą jest jakoby Stalin był paranoikiem, tudzież posiadał tylko cztery palce u nogi… I z czego tu się śmiać? Z siebie samych? Myślę, że wielu ludzi zaczyna odczuwać przesyt tego powszechnego dziobania. Trzeba by zacząć odbijać się od dna ogólnych nastrojów, a przecież nie pomogą w tym ani obrazki fruwających szturmówek, ani informacje na temat ilości palców u nogi Wielkiego Wodza. Zdaję sobie sprawę, że jeżeli już musiał odbyć się uroczysty pogrzeb przegranych idei komunizmu — to okolice placu Centralnego są do tego wymarzonym miejscem. No więc obejrzyjmy tę programową kwintesencję kiczu i kończmy z igrzyskami. Normalniejemy. Zajmujmy się Molierem i Szekspirem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji