Artykuły

Sen o gwoździpikusiu

Gdyby nie gwóźdź – pewnie bym usnął Gwoźdź. To stanowczo za dużo powiedziane. Za twardo, za ostro, nazbyt bezwzględnie i jednoznacznie. Gwóźdź to chłód, gwoźdź to sina obojętność stali i resztki konserwującego smaru na płaskim łbie gwoździa. Powiedzieć, napisać: gwóźdź, to przywołać obraz totalnej domowej ruiny remontowej. a nie obraz subtelnych mgieł teatralnej iluzji. Nie gwóźdź zatem. Ale co w takim razie? Może – mały gwóźdź? Gwoździk? Gwoździczek? Gwóździczunio? Cimcirymcigwoździk? Gwoździbzdecik?.. Bogusław Schaeffer, autor wyreżyserowanych przez Grzegorza Matysika Scen miłosnych, wielbi wszelakiej maści gierki intelektualne, zwłaszcza tzw. mopsowanie stylistyczno-semantyczne, może więc „akrobatyczne" ucho jego zadowoli mój gwozdzipikus? Co? Przecież nie będę kombinował w nieskończoność!

Niechaj będzie gwoździpikus. Maleńki, że aż strach. Okrągła, lśniąca główka jego sterczała… bo ja wiem, może jakieś pięć milimetrów nad sceną. Zawiódł młotek budowniczego, wystawał więc gwoździpikuś cudnie i dzielnie, wokół zaś, po zasłanej czarnym płótnem scenie, pełną godzinę pląsały gołe, śniade i świeże niczym buzia małego Winnetou, stópki Gabrieli Frycz. Pląsały, zbliżały się i oddalały, wzlatywały i opadały, opadały i nieruchomiały, by po chwili znów zapląsać wte i wewte, tak lub owak, ale zawsze subtelnie. Słowem, na dole coś jakby godowy taniec realnego gwoździpikusia lśniącego z realną stópką o buzi małego Winnetou. A co tam, w górze, na wysokościach?

Tam inny taniec się odbywał. Jak zwykle u Schaeffera – pląsanie jakości bezcielesnych się tam odbywało. Jak zwykle, bo dzida dramaturga tego zawsze, jako się rzekło, są grą intelektualną. Niezmiennie o zon gierkę teatralnymi i pisarskimi konwencjami tu chodzi, o nie oczekiwane łamania tychże, o nagłe, iście zajęcze kicania z jednej formy w drugą, trzecią, czwartą, a nawet i od razu w siedemnastą, o prestidigitatorskie mieszanie wysokiego z niskim, powagi ze śmiechem albo głupoty z mądrością. U tego intelektualnego recepcjonisty teatralnego zawsze jest też i tak, że ostentacyjnie wystawiana na pokaz aktorska prywatność w ironiczny nawias literze iluzję granej przez aktora postaci. Nieustanne, żartowne łamańce stylistyczno-semantyczne. Mieszanka pastiszu z parodią, groteską, kabaretem i towarzyskim, że tak powiem, „wicmenstwem”… Szkoda dalej gadać, szkoda wymieniać.

Generalnie rzecz ujmując, sztuki te, a właściwie sztuczki kuglarskie, rebusy matematycznego clowna, to pokaz ciągłej ucieczki – nic w nich pewnego, i niezmiennie są one niczym partia szachów, co się 500. może nawet i 1000 metrów nad ziemią rozgrywa. A tam zimno, nieludzko zimno. Lodowato jak na planecie chirurgicznych instrumentów. Życia i tlenu brak tam. Ścisłej – brak życia, bo brak tlenu. Chociaż nie do końca. Pamiętam przecież 100 lat temu przez Jana Peszka grany Scenariusz dla nie istniejącego, lecz możliwego aktora instrumentalnego. Pamiętam, dobrze pamiętam dwa, trzy piski ter przez Peszka gra net myszy ludzkie, realne piski realnego ciała. A może nie? Może nie pamiętam, tylko wymyślam, bo to dawno było i nieprawda?

Obojętne. Pewne natomiast, że dawne pisanie Schaeffera miało coś z nieobliczalnych skoków Konia, ukośnych szusów Laufra i monarchicznego wszędobylstwa Królowej. Było intrygujące. A Sceny miłosne? Schaeffer test w nich wątły niczym felietonista, któremu już me wychodzą dawne numery. W rozbebeszonym mieszkaniu – fatalność monstrualnego gwoździa. Bieda samotnej Wieży na pustej szachownicy. Kuśtykanie wedle kątów prostych. Mozoł kwadratowości. Ot, przaśny przekładaniec różnych, z literatury, z życia bądź teatralnej tradycji wziętych konwencji miłosnych. Taki sobie, dreptający pochodzik miłosnych masek, przewidywalny jak zmiany kolorów w kiepskim dowcipie o spadającej ze schodów za konnicy. Czarne, białe, czarne, białe, czarne, białe – bęc… Ale jaki, że mocarny niegdyś akrobata intelektualny daje dziś pokaz iście przedszkolny – to dopiero pół nieszczęścia. Całe jest, gdy się pojmie, co aktorzy uczynili z tą przedszkolnoscią.

Otóż – nic. Gabriela Frycz i Grzegorz Matysik uczynili to, co aktor czyni zawsze, gdy nie wie, co uczynić. Śmiało wstąpili w ocalające „granie z dystansem “, w puszczające oczko do widza aktorstwo a la Panieć. Państwo wicie i rozumicie, że my ponad to som. Excusez moi, ale państwo nie wi i nic rozumu, bo ta wasza „foremka” aktorska nie dość, że parą w gwizdek test, to na do kładkę nikt nie wie, gdzie gwizdek. I tyle. Godzina o niczym. Ni śmieszna, ni smętna. Ani jasna, ani ciemna. Nie mądra, nie głupia. Ni to, ni sio. Godzina żadna. Może więc nie było jej?

Może więc jednak usnąłem? Może, gdzieś na boku papierowych Scen miłosnych, wyśniłem wszystko – i gwozdzipikusta, i stopki, i pląs, i to moje wielkie oczekiwanie na moment miłosnego zwarciu skóry z metalem? Czyż nie jest tak, że grając Schaeffera, większość aktorów traci stopy, i w sam tylko mózg się zmieniając – tego samego żąda ode mnie. Może więc zasnąłem, by przynajmniej tu, w sobie, mieć realną szansę na usłyszenie realnego pisku ludzkiego bólu, bez którego to pisku teatr jest przecież niemożliwy?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji