Artykuły

Fredro na pustyni

Korespondencja własna „Parady”

Żołnierski Teatr Dramatyczny Armii Polskiej na Wschodzie wystawił po dwudziestu trzech próbach Aleksandra hr. Fredry Damy i huzary. Z pierwszym przedstawieniem teatr wyjechał na pustynię, między działa przeciwlotnicze i namioty łopocące w podmuchach hamsinowego wiatru. 

Pod wygwieżdżonym niebem stanęła scena, widownię utworzyły niezliczone auta, publiczność przyszła w sile – na oko oceniając – ponad cztery tysiące żołnierzy; Polaków i Anglików, Hindusów i Asyryjczyków, Arabów i Bóg wie jeszcze kogo. O godzinie siódmej, to znaczy na dwie godziny przed przedstawieniem, rozległy się wzbudzające szacunek gwizdy. Aktorzy przestraszyli się i postanowili zmienić czas podniesienia kurtyny z zapowiedzianej godziny dziewiątej na możliwie najwcześniejszą. W tych warunkach w garderobie podobnej (jak powiedział słusznie ktoś bardzo przygnębiony zgubieniem huzarskich spodni) do namiotu hetmana Żółkiewskiego, zaczęły się niesamowite historie. Przy akompaniamencie gwizdów i wołań kobiety wkładały nie swoje peruki, mężczyźni bledli i klęli, słysząc charakterystyczne trzeszczenie w szwach zabójczych mundurów. Nad ustawieniem dekoracji czuwali wszyscy ludzie dobrej woli, teatralni i przypadkowi, kaprale i pułkownicy. Tutaj naczelne kierownictwo oddane w ręce oficera oświatowego jednego z miejscowych pułków (pamiętamy go z Warszawy jako zawsze szczęśliwego amanta w filmach; nazwisko zaczyna się na Ż). Agregator kompanii warsztatowej rozżarzył reflektory, w lusterka patrzyły panie w garderobie, a jakiś starszy strzelec musztrował całą kupę kolegów w różnych stopniach; „Noga pan jesteś! Gdzie pan ten portret powiesił, jak pragnę zdrowia. Myśli pan, że za huzarskich czasów tak jak dziś wieszało się dziadów, gdzie było wolne miejsce na ścianie?”. Do potrzebnego w sztuce strzału gorliwi pomocnicy przynieśli większą ilość nabitych karabinów, fryzjer teatralny, ociekając potem, po raz dziesiąty przypinał lok pani grającej Fruzię. Coraz bardziej spontaniczne stawały się gwizdy i krzyki. Ci ludzie czekali – na przedstawienie Teatru Dramatycznego – jedni kilka lat, drudzy całe życie. Przeszli obozy i więzienia, Tobruk i wieloletnie, poczciwe żywoty przed wojną, aby wreszcie na smutnej pustyni zobaczyć jedną z najlepszych polskich komedii, żeby posłuchać pięknej polszczyzny, żeby rozpłakać się ze śmiechu, patrząc na scenę stworzonego przez nich i dla nich – teatru.

Gdy w ciszy podnosiła się wydęta wiatrem kurtyna, pomyślałem o pożarze warszawskiego Teatru Wielkiego w trzydziestym dziewiątym roku, który był dla Niemców symbolem ostatniego gwoździa do trumny teatru polskiego, pomyślałem o niesmacznej recenzji Goszczyńskiego, który kiedyś potępił Fredrę za „niemoralność”. Fredro przetrwał. Kurtyna się podniosła.

Na szlakach świata Polska zawsze wyróżniała się Sułkowskimi, Kościuszkami, Mickiewiczami. Dziś wycinamy się w wojennej szarzyźnie dzięki Rodzińskim i Kopańskim, dzięki setkom i tysiącom żołnierzy, artystów, pisarzy. A tam, gdzie czujemy się słabi, przywołujemy do pomocy wielkich naszej przeszłości. A Fredro jest właśnie jednym z nich. Jest wielkim pisarzem i humorystą, jest milionerem w sprawach bogactwa języka i myśli, jest mistrzem niedościgłym w błyskach dowcipu i subtelnej chłosty ogólnoludzkich wad.

Teatr Dramatyczny APW [Armii Polskiej na Wschodzie] zaczął prawdziwie żyć dzięki komedii Fredry Damy i huzary. Komedia ta, z którą teatr wyruszył na objazd Armii naszej na Wschodzie, wskrzesza najwspanialsze tradycje teatru polskiego, daje dowód, że teatr ten istnieje i utrzymuje się na najwyższym poziomie, mimo wojny i potwornej sytuacji Polski i świata.

To, co działo się na przedstawieniu dla przeciwlotniczego wojska, przechodzi niejedno wyobrażenie. Ludzie czuli się raz jak w kościele, raz jak w najfantastyczniejszej fabryce śmiechu. Każdy gest, każde słowo przyjmowane były z najczulszą reakcją. Kiedy patrzyłem na tysiące sceną oświetlonych twarzy, widziałem ogrom najpiękniejszych ludzkich przeżyć. Żołnierze siedzieli nawet z tyłu sceny. Na widowni nie było już miejsca. Więc słuchali tylko. Siedzieli z zakrzepłymi uwagą twarzami, radośni i nie czujący wiatru z piaskiem, nocy obcej, drogi do domu dalekiej. Gdy opadła kurtyna, oklaski były – artyleryjskie.

Teatr Dramatyczny APW, najmniej znany, najmłodszy powstał w niezmiernie trudnych warunkach, dzięki reżyserowi krakowskiego i lwowskiego dramatu. Wacławowi Radulskiemu, który wespół z Jadwigą Domańską, znaną aktorką, (ostatni jej teatr: dwa lata więzień i obozów) zebrał odpowiednich ludzi i postanowił… robić swoje. W Damach i huzarach Radulski błysnął wszystkimi barwami swego talentu. Wskrzesił najlepsze polskie premiery, przyprawił widzów o osłupienie bogactwem wy cieniowanych subtelności, siłą indywidualnego wyrazu każdej postaci, pracowitością troski o najmniejszą, najbłahszą rzecz w sztuce. Fredro w jego reżyserii wypadł jak żywy; jędrny, migocący staropolskimi perłami języka i gestu, rozśmieszający do najserdeczniejszych łez postawą psychiczną wszystkich bez wyjątku bohaterów sztuki. Aktualne i dziś, skomplikowane sprawy stosunku tryskającego odwagą żołnierza do kobiety, znalazły w sztuce Fredry opracowanej przez Radulskiego (po raz pierwszy na tej ziemi) najpełniejszy obraz.

Aktorzy dali koncert. Domańska (Orgonowa) stworzyła postać, którą kiedyś obecni żołnierze będą straszyć swoje dzieci. W jej tonie nie było przesadnych akcentów, mówiła do widowni każdym gestem i każdym spojrzeniem. Gdy wchodziła na scenę, naiwna publiczność zamierała ze strachu w oczekiwaniu jej nowych, piekielnych zamysłów w stosunku do poczciwego, choć porywczego brata (Majora), którym jakże świetnie był Belski, popularny przed wojną aktor i reżyser. Major w interpretacji tego bardzo utalentowanego aktora przyprawiał ludzi o najprawdziwsze zmartwienie swoimi kłopotami z despotyczną i nieludzką siostrą, był powodem ukrytych kpin widowni podczas bardzo przyjemnie wygłaszanych monologów swojej siostrzenicy (Zosi) Jasińskiej, wzbudzał respekt zuchwałą postawą w trakcie wydawania komicznych rozkazów ordynansowi (Grzesiowi) Utnikowi. Utnik jest młodym aktorem. Czeka go – sądzić należy – wielka przyszłość. Jego scena z subretkami Zuzią i Fruzią była dowodem wszechstronności talentu. Panie: Baczyńska i Stankiewicz (subretki) zetknęły się z teatrem dramatycznym dzięki szczęśliwemu przypadkowi. Z ról wywiązały się doskonale. W momentach bieganiny po zemdleniu w sztuce swoich pań, zamieniły się w inteligentnie poruszającą się rtęć. Zewnętrznie wyglądały tak, że poważnie można się obawiać, czy po objeździe teatru do stanu zakochanych w wojsku nie przybędzie kilka nowych tysięcy. Belska (DyndaIska) przypomniała takim, co widzieli Fredrę już nie jeden raz – najlepsze odtwórczynie tej trudnej roli. Podnieść tu należy nieskazitelną dykcję artystki. Wdowińska w roli Anieli okazała się wprost idealna. Jej umizgi do rotmistrza dały widzom pokaz klasycznego (choć przesadzonego w sposób dyskretny) sposobu owijania dokoła palca walecznego i imponującego rozmiarami rotmistrza. Tym ostatnim jest Bożyński. Dzięki doskonałym warunkom zewnętrznym (wzrost i tusza) rola ta stała się zwycięskim „samograjem”. Ale Bożyński nie poszedł drogą małego oporu. Dał z siebie bardzo wiele, aby stworzyć wierną i żywą postać, co mu się w zupełności udało. Osobną pozycję w tej trudnej do przeprowadzenia gradacji stanowi gra Karpowicza (Kapelan). Po każdorazowym odezwaniu się aktora: „nie uchodzi” publiczność szalała z radości. Świetne warunki zewnętrzne i całkowite wczucie się w odtwarzaną postać dają Karpowiczowi prawo do tytułu świetnego na „jaraczowsko-solskowski” sposób aktora. Piesch-Krzycki (Porucznik) z najniewdzięczniejszej roli (jedyna pięta Fredry – amanci) wywiązał się poprawnie. Był czarującym, trochę cherubinkowatym młodzieńcem, z głową w obłokach, z sercem zgubionym w sercu Zosi. Krzyski powinien w przyszłości dostawać role większe, bardziej męskie i realne. Wydaje się, że jego zadęcie do mocnych postaci wyrażające się w tonie i profilu najzupełniej go do tego predestynuje. Ostatnia pozycja w sztuce, drugi służący, którego gra Skwierczyński, miał małe pole do popisu, ale zrobił swoje dobrze, mimo pewnego wyraźnego przygnębienia znikomością rólki.

Dekoracje do Dam i huzarów pomyślał Ludwik Wiechecki. O nim pisały już egipskie gazety z „Parade” włącznie. Nieprzeciętny ten malarz wykazał się na przykładzie omawianej sztuki tak, że można byłoby sobie życzyć, aby w najlepszych teatrach dramatycznych zawsze we względzie dekoracji działo się podobnie pięknie, jak w zrobionej przez Wiecheckiego oprawie do Dam i huzarów.

Bogate, w subtelnie zestawionych kolorach stroje, teatr zawdzięcza staremu wydze w dziedzinie teatralnego krawiectwa – Szczepankiewiczowi. Strzelec Szczepankiewicz ma 67 lat, ale szyje, można powiedzieć, jak młody bóg. W tej zbożnej pracy asystowała aktorka, w lej sztuce bez roli, Zofia Kwiatkowska.

Sława Dam i huzarów rośnie jak na drożdżach. Ta sława winna stać dla teatru kapitałem na fundament pod przyszłą odbudowę dramatu polskiego w Polsce.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji