Artykuły

Nietoperz zemścił się naprawdę

Dobre, stylowe wystawienie operetki, a już szczególnie operetki wiedeńskiej, to wbrew pozorom trudna sprawa. Jeszcze trudniejsza, gdy solistami są śpiewacy operowi, a reżyser nie jest specjalistą w tej dziedzinie. Odbiło się to na premierze Zemsty nietoperza Johanna Straussa.

Te czułe sam na sam birbantów i „cnotliwych” piękności, te zdrady incognito, komedie przebieranek, tę atmosferę erotyki trzeba umieć potraktować lekko, z przymrużeniem oka, z elegancją, z jaką rzekomi arystokraci noszą wieczorowe fraki z goździkiem w butonierce. Na to, by melodyjny walc przemieniał się w operetce Straussa w kielich szampana, muszą zapracować muzyka, reżyseria, śpiewacy, utanecznienie. Lekkości, atmosfery zabawy zabrakło już w uwerturze. Orkiestra grała niedbale pod względem artykulacyjnym. Dyrygentowi brak smaku przy wchodzeniu „a tempo”. Na to, niestety, nie ma miary, to trzeba wyczuć rytmem krwi. W walcu to szczególnie trudne, bo walc musi być powstrzymywany zanim wybuchnie, pełen temperamentu, ale bez szarpania, miękko, płynnie. Na tym polega ten styl.

W sylwestrowej premierze trafiały się jasne punkty. Znakomitą postać stworzył Kazimierz Sergiel jako pijany dozorca więzienny Frosch. Ten artysta ma wrodzoną vis comica. Dobra dykcja i nadźwięczony, nośny głos pozwalają zrozumieć każde jego słowo. Ale Sergiel nie przestaje być arcyzabawny kiedy nic nie mówi, a operuje tylko gestem i spojrzeniem, na przykład uważnie oglądając przybyłego do więzienia von Eisensteina, powracającego z nocnej pijatyki. W tej scenie publiczność głośno się śmieje. Tylko że operetka powinna się aż pienić od dowcipnych scen. A w tym spektaklu nie widzi się ani pomysłów reżysera, ani pracy z aktorami. Przedstawienie nuży, jest statyczne, soliści śpiewają zwróceni do dyrygenta — i nie zawsze czysto. Wyłamują się z tego tylko dwie młode dziewczyny, tak przygotowane, że najwidoczniej nie potrzebują wciąż widoku taktującej ręki — Magdalena Kozłowska (Rozalinda) i Anna Walczak (Adela). To dwa piękne głosy, dwie urodziwe solistki — liryczna amantka i energiczna subretka. Były ozdobą przedstawienia, ich młodość, muzykalność i wdzięk stanowiły okrasę na tle szarości. Z tenorów, a było ich kilku — Wojciech Lewandowski (Eisenstein), Piotr Kusiewicz (książę Orłowski), Jacek Szymański (Alfred) bezprzecznie najlepszy okazał się siedemdziesięcioparoletni Jan Kusiewicz. którego aria z Rigoletta La donna e mobile okazała się fajerwerkiem, popisem techniki, świetnie brzmiała. Szkoda, że dyrygent rozchodził się rytmicznie z solistą. Dla sprawiedliwości trzeba przyznać, że wśród mężczyzn coś z operetkowej swobody i lekkości było w aktorstwie Andrzeja Koseckiego (Notariusz). „Średnica” śpiewaka trzyma się, dźwięk ma ładną formę, niestety wysokie tony są rozbite i krzykliwe. Nie chcę wymieniać solistów, u których szwankowała intonacja, podobno niektórzy byli zaziębieni, wtedy śpiewać trudniej. W pozostałych partiach przedstawienia premierowego wystąpili Renata Sergiel, Kazimierz Stanucha i Andrzej Kijowski.

Atutem spektaklu był chór. Zwykle nierytmiczny, nie douczony, tym razem rzetelnie przygotowany, śpiewał czysto, pewnie, brzmiał soczyście, jasno. Ubrany stylowo, barwnie, zadań aktorskich miał za mało, ale to już sprawa reżyserii i ruchu scenicznego. Roztańczenia w spektaklu bardzo brak. Nędzny walc na dwie pary nie wystarczy, a Paganini niech Kaprys gra czyściej, to co usłyszeliśmy ociera się o nieudolność.

Arcydzieło Straussa — zrodzone w przypływie natchnienia w ciągu 42 dni, oddychające atmosferą Wiednia — wystawione w taki sposób, nie odegra dodatniej roli w kulturze muzycznej ani teatralnej Wybrzeża.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji