Na patencie
Czekałem na to Wyzwolenie Wyspiańskiego z lekkim niepokojem ze względu na docierające z Krakowa informacje o tym, że w trakcie przygotowań do spektaklu Radek Rychcik pojechał z aktorami tamtejszego Teatru im. Juliusza Słowackiego do Auschwitz i wszyscy przeżyli tam zbiorowy wstrząs. Lepiej późno niż wcale — pomyślałem. Tylko z jakiego powodu ta wycieczka akurat w ramach Wyzwolenia?
Jak się okazuje, Wyzwolenie Rychcika jest kolejnym spektaklem z serii „od klasyki do Ameryki”, która przyniosła mu trzy lata temu jakże zasłużone uznanie za Dziady Mickiewicza w Teatrze Nowym w Poznaniu.
Tamten spektakl był odlotowy i zapoczątkował serię niezbyt udanych adaptacji, żeby wymienić rzeszowską Balladynę, tarnowską Grażynę i katowickie Wesele. I oto wkracza Radek Rychcik do architektonicznie oszałamiającego i artystycznie zatęchłego Teatru im. Słowackiego, by wystawić Wyzwolenie.
Tym razem akcję umieścił w szkolnej klasie (świetna scenografia Anny Marii Karczmarskiej), żywcem wyjętej z amerykańskiego musicalu, a z Konrada (słaby Rafał Dziwisz) zrobił polonistę — i trzeba przyznać, że ten zabieg nawet działa, ale tylko wtedy, kiedy aktorzy mówią Wyspiańskim. Niestety, reżyser dodał wielkiemu krakusowi i Buszującego w zbożu Salingera, i ten nieszczęsny Holocaust, co to się pojawił, kiedy Rychcikiem wstrząsnęła wizyta w Auschwitz. To wszystko jest niepotrzebne i psujogenne. Sprawia, że potencjalnie całkiem udane przedstawienie staje się w przekazie mało sensowne, choć inscenizacyjnie atrakcyjne. W dużej mierze za sprawą roboty scenografki oraz Michała i Piotra Lisów, którzy zawsze robili w teatrze wspaniałą muzykę, ale tym razem przeszli po prostu sami siebie! Ich niemilknąca muzyka niesie właściwie cały spektakl, bo na pewno nie niosą go aktorzy.