Artykuły

„Love story” na scenie

W krakowskim Teatrze „Bagatela” odbyła się w grudniu ubiegłego roku premiera Love story. Pomysł mało oryginalny, lecz odważny — przetransponować dziś na scenę fenomen powieściowy i filmowy sprzed 25 lat!

O tamtym wydarzeniu napisano już wystarczająco dużo. Ale to było dawno, może więc warto co nieco przypomnieć. Już w 1971 r. nakład powieści — bestselleru Ericha Segala osiągnął 15 min egzemplarzy. Przełożono ją na 20 języków. Segal został multimilionerem i twierdził, że nie chodziło mu o karierę pisarską, ale o to, by udowodnić, że młodzież jest inna, niż się sądzi. Sięgnął po arcybanalny wzór na temat pięknej miłości dwojga młodych, miłości, która musi pokonać wiele przeszkód i barier, aby wreszcie rozkwitnąć śmiercią ukochanej. A może to nie tylko rzecz o miłości? Może także realistyczny w najdrobniejszych szczegółach dokument obyczajowo-społeczny? Tak czy inaczej, ten „wyciskacz łez” w wersji filmowej w stosunkowo krótkim czasie prześcignął Przeminęło z wiatrem pod względem dochodu.

Jak coś takiego, obciążonego zdumiewającą karierą literacko-filmową, przenieść na scenę? Jak na to dziś patrzeć? Temat do ważkiej refleksji. Walor dokumentalno-poznawczy odpada. Fabularno-sceniczny także. Cóż pozostało? Wartość wzruszeniowa i oczyszczająca? Być może, ale to przecież wartość nie do pogardzenia. Jak to kiedyś napisano — zaskoczenie — i radość, że „na kompoście pornografii, brutalności itp. dzisiejszego kina wyrósł ten niewinny kwiatek”.

W „Bagateli” skorzystano z adaptacji scenicznej Oskara Weinerta. Reżyserem i autorem scenografii jest Tomasz A. Dutkiewicz. Scenografia jest fatalna: przedstawia kiczowate wnętrze wybłyszczonego baru z krakowskimi i żywieckimi reklamami trunków, przy kontuarze i stolikach siedzą goście, którzy za chwilę okażą się aktorami, szczególnie tych dwoje: Łukasz Żurek (Oliver) i Alina Kamińska (Jenny), bo inni przeważnie siedzą, nudząc się w głupim znieruchomieniu i czekaniu na swoje epizodyczne kwestie, poza którymi stanowią dziwaczne tło statystów.

Tym piękniej kontrastuje z nim tych dwoje utalentowanych protagonistów, zdobywają oni z miejsca sympatię widowni — wdziękiem i autentycznością, umiejętnością wyrażania przeżycia miłości, od oczarowania do tragedii. Przedstawienie mądrze bazuje na prostych i czystych uczuciach ludzkich, na prawdzie serca i melodramatycznej tonacji, z ujmującą domieszką dezynwoltury. Jak to dobrze, że w teatrze, w którym nie ma gwiazd aktorskich, reżyser i aktorzy nie popadli w przesadną afektację i egzaltację, co zamiast wzruszać, mogło rozśmieszać i w rezultacie ośmieszać ludzką tragedię; utrzymali się w granicach artystycznej dyscypliny. Zwyciężył urok młodości, powściągliwość, sztuka bycia na scenie. Publiczność, w znacznej części młoda, nagradza wykonawców szczerymi brawami za dar jaśniejszego spojrzenia na samą siebie.

Czyż to nie lepsze od sięgania po głupie „harlekiny” czy bezmyślnego gapienia się na puste obrazki, przelatujące przez ekran telewizyjny? Love story jako teatralne katharsis? Jako sceniczny element edukacji sentymentalnej? Dlaczegóż by nie! Przeciw zdziczeniu obyczajów. Przeciw brutalizacji i zakłamaniu życia.

Przedstawienie zaczyna się i kończy wyznaniem Olivera: „Co można powiedzieć o dziewczynie zmarłej w dwudziestym czwartym roku życia? Że kochała Bacha, Beethovena i Mozarta. I Beatlesów. I mnie”.

Najistotniejsze dla całej opowieści jest więc, kim była zmarła dziewczyna. Musiało być w niej coś więcej niż to, czego dowiadujemy się w pierwszym zdaniu. Inaczej nie byłoby, po co robić spektaklu. Spektakl właśnie wzruszająco o tym opowiada.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji