Artykuły

Pocztówki z odległej Matplanety

Od pierwszej podróży Pi i Sigmy po świecie liczb i równań minęło już ponad dwadzieścia lat. DAGMARA BILIŃSKA i TADEUSZ KWINTA, którzy wcielali się w role przybyszów z Matplanety, nie widzieli się od szesnastu. Ale z chęcią powróciliby do tego programu.

Tadeusz Kwinta na deskach teatru stanął w wieku 12 lat. Od tego czasu gra bez przerwy: na scenie, w kinie, radiu i telewizji. - Miałem to szczęście, że żyłem w czasach, w których działało masę szalenie interesujących i uzdolnionych ludzi. A mnie się jakoś udawało przy nich znaleźć. 10 lat u Kantora przecież, Piotr Skrzynecki i Piwnica pod Baranami. I z Grotowskim miałem przyjemność - mówi.

Był aktorem teatrów: Ludowego w Nowej Hucie, Śląskiego w Katowicach, Starego i Rozmaitości w Krakowie oraz warszawskiej Komedii. Niewidocznym bohaterem wielu popularnych animowanych filmów z przełomu lat 70. i 80. To jego głosem przemawiał Pampalini - Łowca Zwierząt i śpiewał Marceli Szpak. Był też narratorem w "Bolku i Lolku".

Triki w gąbkach

Na Matplanetę trafił z bogatym już dorobkiem muzycznych produkcji dla dzieci w TVP (za cykl "Po prostu muzyka" uhonorowano go w 1984 r. nagrodą Złotego Ekranu). Zrealizowanie programu w podobnej poetyce, lecz o wyraźnie zarysowanym celu edukacyjnym, było wyzwaniem. Bo jak tu poprowadzić lekcję, by nie była nudna, a zabawna i przekorna? - Matematykę lubiłem zawsze, więc nie widziałem przeciwwskazań. Bawiła mnie też możliwość transformacji - śmieje się. A ta była nie byle jaka. Aktorom zaprojektowano ubrania na podobieństwo kombinezonów nurkowych zakończonych... śmigiełkiem.

Pi i Piotruś

Dagmara Bilińska, czyli Pi, jest szczerze zaskoczona pytaniami o międzygwiezdne wojaże i nostalgiczną aurę, jaka spowija Matplanetę.

- Nie miałam pojęcia, że jest jeszcze przez kogoś wspominana. To dla mnie niezwykle odległe czasy - odpowiada. Podobnie jak Kwinta, przygodę z telewizją zaczęła dużo wcześniej. Już podczas studiów w PWST w Krakowie brała udział w "Balladach" Jerzego Stuhra i Bogusława Sobczuka, programach rozrywkowych Marty Stebnickiej. W 1977 r. zagrała u Jana Kidawy w filmie "Sprawa inżyniera Pojdy", poza tym jeszcze epizody w "Pasji" i "Rozkaz: ocalić miasto!".

Pracę nad "Przybyszami z Matplanety" pamięta jako dobrą zabawę. - Mam dobrą pamięć przestrzenną, więc praca w technice blue box była dla mnie atrakcją, a nie udręką. Z sentymentem wspomina poczucie humoru Pi i Sigmy i doskonale uzupełniające się osobowości bohaterów, z których pierwszy był fajtłapą i psują, a drugi, rozważniejszy, naprawiał wszystko.

Czy jeszcze coś szczególnego utkwiło jej w pamięci?

- Hm - zamyśla się z uśmiechem. - Poza tym, że w jednym odcinku byłam w szóstym miesiącu ciąży, a w przedostatnim miałam już Piotrusia ze sobą? - pyta.

Jej artystyczna droga nie zawsze jednak biegła prostą ścieżką. Pochodzi z Zaolzia, po studiach musiała wrócić jako stypendystka do Czeskiego Cieszyna. - Ugrzęzłam na dwa lata w Scenie Polskiej. Choć nie był to stracony czas, cenię ten teatr, nie docierały tam propozycje z Polski.

Za mąż wyszła za Andrzeja Hudziaka, aktora Starego Teatru w Krakowie. I znalazła się w zespole Teatru Ludowego w Nowej Hucie. Tam poznała Kwintę. Wkrótce przeszła do krakowskiej Bagateli, której Kwinta był w owym czasie dyrektorem artystycznym. - Dobrze nam się razem pracowało, odbieraliśmy na tych samych falach - wspomina. Nie zdziwiła się, gdy zaproponował jej współpracę w "Matplanecie".

W rym czasie jej życie zaczęło nabierać niebezpiecznego rozpędu: - Kolejne główne role i druga ciąża. Nie radziłam sobie z dwójką dzieci i pracą. To był najgorszy okres w moim życiu, pełen problemów, chorób i załamań - opowiada, nie wahając się nazwać swojej "Ani z Zielonego Wzgórza" kompletną klapą. Zdaje sobie sprawę że - nieprzytomna z przemęczenia i niewyspania - położyła tę rolę. - Słono za to zapłaciłam - podsumowuje.

I choć z następnych ról rezygnowała sama, to kolejnych jej już nie proponowano. Nadzieja pojawiła się na chwilę, gdy dyrektorem teatru został Krzysztof Orzechowski, który znał ją z pracy przy "Kandydzie". - Zaczęłam coś grać. Nawet szło mi coraz lepiej i wtedy dyrektorem został Jacek Schoen. Wyrzucił mnie bez słowa -. mówi rozżalona. Nadszedł czas chałtur: - domy kultury. Na widowni 300, może 500 dzieci. Najgorsza publiczność, najtrudniejsza. Albo sobie poradzisz, albo cię skatują. Radziłam sobie.

Wszystkie te doświadczenia to zamknięty rozdział w jej życiu. W 2004 r. Bilińska związała się z Operą Krakowską. Znalazła się tam, jak sama mówi, dość przypadkowo, gdy zaproponowano jej pracę przy produkcji "Halki" w reżyserii Krzysztofa Jasińskiego. - To było jak olśnienie! - wyznaje. - Z każdej próby wychodziłam jak na skrzydłach! Mam wykształcenie muzyczne, kocham muzykę, ale nie wiedziałam, że aż tak zafascynuje mnie połączenie jej z teatrem! Mam na koncie kilka głównych ról musicalowych, wiem, jak przekazać emocje śpiewem, kiedy ból, żal, radość muszą wypływać z dna brzucha, ale tu nie tylko o to chodzi! Tu muzyka jest w roli głównej, a wszystko ma ją wyrażać: rytm zdarzeń, gest.

Opera zawładnęła nią bez reszty. Po "Halce" byl "Orfeusz i Eurydyka", "Och! Pinokio!", w końcu "Faust". Obecnie jest etatową asystentką reżysera. Właśnie wznawiała "Księżniczkę czardasza".

Powrót na planetę Mat

W pewnym momencie Pi i Sigma stracili ze sobą kontakt. Nie widzieli się przez 16 lat. Tyle, ile liczy sobie córka Dagmary Marysia. Ale na pytanie o to, czy gdyby dziś spotkali się z propozycją kontynuacji programu, powróciliby na Matplanetę, odpowiadają jednym głosem.

- Z ogromną radością zagrałabym w "Przybyszach..." jeszcze raz. Dialog z dziećmi mam świetnie opanowany - przyznaje Bilińska. Kwinta uśmiecha się: - '

Oczywiście! Dowcip polega w tej chwili tylko na tym, żeby mieć odpowiedni czas emisji. Chodzi i o długość, i o godzinę. Telewizja, niestety, nie uchroniła się przed dominacją ilości nad jakością - ubolewa. Po "Przybyszach..." aktor nawet kilkakrotnie składał konkretne propozycje scenariuszowe różnych programów. Zmieniły się czasy, ludzie, sam proces produkcji. Wszystkie pomysły pozostały w sferze projektów.

W 1983 r. jeden 30-minutowy odcinek nagrywało się kilka dni. Dziś taka sztuczka jak choćby multiplikowanie postaci to kilka kliknięć myszką. Cały program można by zrealizować w ciągu jednego zaledwie popołudnia. Ale nie to dla Kwinty jest istotne. - Sukces programu leży nie w technice, a w pomyśle. W tym, że proponowaliśmy pozbawione nachalności atrakcyjne w formie widowisko - przekonuje.

Dzięki takiemu podejściu podstawy arytmetyki dla wielu dzieci przestały być zmorą. Matematyka z Pi i Sigmą stawała się przygodą. Niektórzy jeszcze na sprawdzianie wypowiadali matza-klęcie.

Na zdjęciu: kadr z seriali"Przybysze z Metaplanety"

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji