Artykuły

Sceny miłosne z wodotryskiem

Gdy po premierze Wenecjanki pełną parą działało już „podziemie” opolskiego teatru (w języku konwencjonalnym nazywane zapleczem socjalno-bytowym), gdy ze stołów zaczęły znikać kanapki, sałatki i wędlina a w naczyniach obniżył się poziom płynów, naszła mnie przemożna chęć zjedzenia kawałka chleba. Bez omasty. Chęć na kromkę chleba. Nie na kieliszek. Wtedy jeden z moich sąsiadów (towarzysz biesiady — mówiąc „łamaną staropolszczyzną”), dawny miłośnik Grotowskiego, odezwał się z przekąsem (nic w tym czasie nie przekąszając): gdy teatr jest bogaty, widz tęskni do ubogości, do chleba.

Nie podjąłem dialogu, bo zadźwięczało szkło, ucichły rozmowy, podniósł się Giovanni Pampiglione – inscenizator Wenecjanki. Wstał i w „pierwszych słowach swego toastu” podziękował „maszynistom”, pracownikom technicznym. Zrazu wziąłem ów toast za miłe, kurtuazyjne dopełnienie pospektaklowych braw: oto reżyser dziękuje tym, których trud pozostaje w cieniu pracy aktorów. Ale gdy przypomniałem sobie toasty Hanaoki (po premierze Zabobonnika) i Golińskiego (po premierze Iwony, księżniczki Burgunda, dosłuchałem się w słowach inscenizatora Wenecjanki czegoś więcej, czegoś istotniejszego. Hanoaka mówił o duchu zespołowości, który zawładnął atmosferą prób podczas pracy nad Zabobonnikiem, Goliński wyraziście milczał, wreszcie skorzystał z nic — i wszystko — mówiącego zdania-toastu, wypowiedział się samą konwencją, samą Formą; wyglądało to tak, jakby mówił Gombrowiczem. A Pampiglione dziękował maszynistom.

Wszak te toasty najkrócej (i jakże trafnie) charakteryzują opolskie realizacje Zabobonnika, IwonyWenecjanki — pomyślałem w nagłym olśnieniu. Ale olśnienie to nie było wcale takie nagłe, nie było w ogóle olśnieniem, raczej miało w sobie coś ze „spóźnionego refleksu”: dopiero teraz zrozumiałem, iż uwaga, wypowiedziana przez mojego „towarzysza biesiady”, odnosiła się nie do tego, co na stole, lecz do tego, co na scenie (bowiem stół zastawiony — składkowym zresztą — „poczęstunkiem” wcale nie wymagał takich komentarzy; poza tym popremierowy „poczęstunek” — składkowy właśnie — to wcale szacowna, już wielowiekowa tradycja profesji aktorskiej; jakże więc mogłoby jej zabraknąć w teatrze noszącym imię ojca polskiej literatury?).

2.

Giovanni Pampiglione — w niektórych kręgach zwany z polska Jasiem Motylkiem — „wie dobrze, co to »żywioł teatralności«”. Tak przynajmniej sądzi Kelera, co można wyczytać w tomie szkiców i felietonów teatralnych „Takie były zabawy, spory w one lata”. Nie mam powodów, aby mu nie wierzyć, bo obydwie widziane przeze mnie inscenizacje zrealizowane we Wrocławiu — Błękitny potwór Gozziego i Kaligula Camusa, zwłaszcza Kaligula — były interesujące; pierwsza — barwna, druga — ascetyczna. Pampiglione od dawna współpracuje z Janem Polewką, scenografem. Prace scenograficzne Polewki mają czasami charakter „przyrządów do grania”. Tak jest i w inscenizacji Wenecjanki: owym „przyrządem do grania” są dwa baseny, bardzo zmyślnie zainstalowane na Małej Scenie Teatru im. Jana Kochanowskiego. Bowiem „dwaj panowie P.” postanowili sztukę Anonima Weneckiego wystawić z „dowcipem” (bo to — zdaniem niektórych — komedia). I z wodą (bo rzecz się dzieje w Wenecji). Woda, aczkolwiek z trudem, dała się wystawić na widok publiczny, natomiast dowcip znikł. Czyżby był „substancją” rozpuszczalną w wodzie? Czyżby uległ rozwodnieniu? A zaczyna się wszystko bardzo ślicznie: najpierw podniecające wyczekiwanie w foyer, potem, gdy już znajdziemy się na widowni, widzimy lekko falującą wodę, refleksy odbitego światła drżące (miłośnie?) na ścianach, w tym samym czasie w wodzie drżą (z niecierpliwości?) dwie syreny z nagimi piersiami udatnie złowionymi w sieć (taki stroik wymyślił scenograf!), zaś nad basenami jakby pochylały się dwie fontanny, jedna w kształcie konika morskiego (w którymś z wydań Sindbada Żeglarza tak rysowano morskiego diabła), druga — pękatej ryby; stylowo brzmi flet w ustach Carli Cassoli; słowem — sam wdzięk, sam dowcip, zaciekawienie. A oto już Prologus „dell’artowsko” (choć nie całkiem) zapowiada nam historię niezwykłą o paniach swawolnych i młodzieńcu, będącym przypadkiem w Wenecji. I właśnie w tym miejscu spektakl mógłby się skończyć, bo teatr, co miał do pokazania, to już pokazał, czym mógł olśnić, tym już olśnił. Aha, została jeszcze literatura, owa „komedia wenecka” z początków XVI wieku, perła renesansowej literatury włoskiej. Mógłby ją opowiedzieć Jerzy Adamski, tłumacz La Venexiany, gawędziarzem jest przecież przeuroczym. Wziąłby w swoje ręce ową perłę, a ona mogłaby opalizować znaczeniami, jawić się to jako komedia ludowa, to jako uczona, to jako „kawał życia”, stanowiący „prefigurację naturalizmu”, to jako poważny traktat, dramatyczne studium namiętności.

Ale, niestety, spektakl trwa dalej. I wkrótce robi się „porno”. Nie dlatego, że piękny Julius rozdziać się musi (poetyka „kawału życia” wymaga rozdziewania przy wchodzeniu do wody i do łóżka). Rozbieranki dzięki pracy elektryków (pstryk! — i ciemno, pstryk! — i światło) oraz istnieniu „figowego listka” nie odbierają szans wyobraźni. Robi się „porno i dusno”, bo podgrzana, „scenograficzna” woda zaczyna parować. Robi się nudno, bo powtarzają się układy, sytuacje, gesty. Piękny i młody Julo to jest w łóżku, to w pobliżu łóżka. Dostaje drogocenne podarki od roznamiętnionej Angeli, ale chuć Valerii jest jeszcze nie zaspokojona. Można by nieźle żyć w tej Wenecji — myśli Julo. Ale ci, którzy już z niejednego łóżka chleb jedli (parafraza ta jest o tyle usprawiedliwiona, że i w łóżku czasami bywa gorąco jak w piecu), wiedzą, jak żmudny i niebezpieczny jest taki tryb życia. Ponieważ spektakl trwa dalej, nie szukajmy w tej chwili morału.

Przyjrzyjmy się zatem innym bohaterom tej żałosnej historii. Stręczeniu, namawianiu, doprowadzaniu Jula do łóżek (scenograficznie rzecz ujmując — jest to jedno łóżko, mające wezgłowie raz z jednej, raz z drugiej strony) udział biorą: Nena (służąca Angeli; Teresa Lipowska), Orcia (służąca Valerii; Bożena Rogalska) i gondolier Bernardus (Ryszard Kotys). Każde z nich jest postacią jakby z innej sztuki. Rogalska kreśli „fizys i psyche” Orci środkami ostrymi, karykaturalnymi, bliskimi komedii dell’arte (ale jej Orcia to, niestety, tylko zamysł postaci, bo Rogalskiej starcza pomysłowości na zagranie epizodu a musi być „na planie” przez cały czas trwania widowiska). Zaś Lipowska i Kotys grają w obyczajowej komedii mieszczańskiej. Natomiast jedna z „pań swawolnych”, Valeria mianowicie (Asja Łamtiugina), zdaje się występować w tragedii Szekspira. Nic dziwnego, że gdy reżyser taką ją zobaczył, to kazał jej stosunek miłosny z Julem (w finałowej scenie) odbyć przy pomocy sztyletu. Śmierć Jula dopisana, oj dana, oj dana! (Ja też umiem łączyć tragedię z komedią).

Czyżby reżyser, dopisując tę scenę, skłaniał się ku tej interpretacji, która widzi w Wenecjance dramatyczne studium namiętności? Czyżby przyznawał rację tym, którzy dosłuchują się w dramacie Anonima z Wenecji spóźnionego echa średniowiecznej moralistyki, akcentującej nicość życia doczesnego? Można by tedy, parafrazując znany wiersz dekadencki (wszak dekadenci również akcentowali nicość życia) zakrzyknąć: chociaż życie nasze nic nie warte, eviva dell’arte! Ale żadnego „dell-artyzmu” w inscenizowaniu wielu scen Wenecjanki nie uświadczysz.

3.

Mówi się, iż La Venexiana to perła renesansowej dramaturgii włoskiej. Może nawet europejskiej. Zapewne tak jest. Zastanawia chociażby „międzygatunkowość” tego utworu. Ale to, co stanowi o niezwykłości tekstu, może być trudne do pokazania w teatrze. Owa „międzygatunkowość” właśnie zgubiła inscenizatora opolskiej Wenecjanki. Chciał wyinscenizować wszystko: i komedię dell’arte, i naturalistyczny dramat mieszczański, i niemal moralitet. Zabrakło koncepcji scalającej, całość rozsypuje się na luźne sceny. Na sceny miłosne z wodotryskiem. Woda zatem ciurka, i co ciurknie, to wydaje mi się, iż ciurka po to, by odwrócić uwagę widza od wykonawców (stwierdzenie to w najmniejszym stopniu odnosi się do Ireny Dudzińskiej i Dariusza Skowrońskiego, im bowiem najczęściej udawało się zainteresować spectatorów i tekstem, i kreowanymi przez siebie postaciami).

Post scriptum:

  1. Pampiglione twórczo odrzuca — analizowany przez kierownictwo literackie teatru na łamach „Trybuny Odrzańskiej” — dylemat: czy chodzić do teatru w garniturze, czy w swetrze? Odpowiedź inscenizatora Wenecjanki brzmi: do teatru chodzimy w slipach! (Żeby-ż jeszcze na widowni zainstalować kwarcówki!).

  2. Z powyższego — naprawdę! — wynika, że Wenecjankę— opolankę trzeba zobaczyć. Polecam ją zwłaszcza tym, którzy — mieszkając na dziesiątym piętrze — rzadko mają okazję widzieć wannę pełną wody.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji