Artykuły

To nie kabaret!


Chciałabym, żeby Poznań zaczął się dotykać — mówi Joanna Drozda, reżyserka Extravaganzy

W piwnicy Teatru Polskiego zadebiutowała w lutym Extravaganza, widowisko satyryczno-erotyczno-aktorskie, którego inspiratorem był Maciej Nowak, dyrektor artystyczny teatru. Pierwszy odcinek ma tytuł „O miłości". „To azyl w niespokojnych czasach. Miejsce, do którego schodzi się, żeby odnaleźć wolność — ciała i umysłu, a także szansa, aby na powrót odzyskać zdolność do nieskrępowanego fantazjowania na temat otaczającej nas rzeczywistości" — piszą twórcy. Extravaganza łamie tabu — wyśmiewa Poznań z jego konwencjami towarzyskimi, koturnowość, fasadowy katolicyzm.

Marcin Kącki: Grała pani u Krystiana Lupy, reżyserowała Hamleta, a w Poznaniu robi pani kabaret…

Joanna Drozda: To nie jest kabaret!

Teatr też unika tego określenia. Na plakatach jest Extravaganza. Dlaczego?

Powiedziałam to Maćkowi Nowakowi: chcesz robić kabaret, to znajdź kogoś innego, bo kabaret źle mi się kojarzy. Zadzwonił do mnie w październiku ub. roku, zaprosił do restauracji warszawskiej na jedną z tych swoich kulinarnych degustacji, gdy ocenia serwowane dania. Siedzimy, Maciej zamawia po kolei posiłki i pyta: „Zrobisz kabaret?". OK, mówię, ale pod warunkiem że nie robimy kabaretu. Nowak zdziwiony, a ja mu tłumaczę, że kabaret dzisiaj to nie „Dudek", „Starsi Panowie", Mann i Materna, czyli intelektualnie podany dowcip, ale przaśna rozrywka z telewizji i rechot bez refleksji.

Znaliście się?

Maciej znał mnie z imprez środowiskowych, z aktorstwa, z reżyserowania Hamleta", który zrobiłam ironicznie, z dystansem. Nie mógł oczekiwać, że zrobię mu kabaret, jaki znamy z telewizji. Doskonale się zrozumieliśmy w naszych oczekiwaniach.

Miała pani w tym doświadczenie?

Nie robiłam wcześniej niczego, co przypomina klasyczny kabaret, ale wychowałam się i żyłam kabaretem dzięki mojemu ojcu, Tadeuszowi Droździe. Inaczej jednak ukształtował się mój gust. Bliżej mi do kabaretu weimarskiego z Berlina lat 20., w którym środkiem wyrazu jest na równi tekst i ciało. W Polsce ciało to nadal problem, także na płaszczyźnie teatru, a kabaret berliński, choć kojarzony z nagością, wyuzdaniem, to mówił jednak o bardzo ważnych sprawach, odnoszących się do rzeczywistości, także tamtej — okresu lat 20., gdy Niemcy szukali tożsamości politycznej.

Zrozumieliśmy się z Maćkiem w lot. Byliśmy chyba przy dziesiątym daniu, przy krewetkach, gdy mówi: „A wiesz, świetnie się składa, bo w Teatrze Polskim w Poznaniu mamy piwnicę, gdzie mogłabyś zrobić taki weimarski show".

Podczas spektaklu otwarty jest bufet, publiczność może swobodnie się przemieszczać. To ważne?

Bardzo. To też był element klasycznego kabaretu, by oprócz świetnych tekstów, artystów, tańca, zmysłowości i muzyki na żywo była swoboda. By nie było szklanych ścian między widownią a sceną, i karnego słuchania. Jak chcesz, idziesz do baru albo na papierosa. Nikt w naszej Extravaganzie nie musi siedzieć sparaliżowany konwenansami. Sama uwielbiam pić alkohol, także w trakcie dobrej sztuki teatralnej.

Gdzie tak jest?

W Polsce nigdzie, tu trzeba się kryć, choć w Berlinie nie ma z tym problemu. Dlatego biorę szklankę z bufetu z winem i trzymam w torebce. Oglądam i popijam. To moje marzenie, które realizujemy w Extravaganzie — bufet podczas spektaklu.

Prawie cały 2,5-godzinny program odnosi się do Poznania. Jest Grażyna K., bizneswoman, jest oślica Antonina, której odebrano męża po interwencji prawicowej radnej, jest „bakteria społeczna", która lubi arcybiskupa Paetza. Konfrontujecie się z miastem.

Extravaganza opowiada przede wszystkim o człowieczeństwie. Maciej chciał, by teksty były osadzone w Poznaniu lub nawiązywały do teraźniejszości. Mierzymy się z Poznaniem, ale jako mikrokosmosem Polski. Maciej nie zwierzał mi się, co zobaczył w Poznaniu przez kilka tygodni swojego pobytu, ale powiedział: tutaj jest wiele do opowiedzenia, bo to nie jest miasto jak każde inne.

A dla pani, jakie to jest miasto?

Zawsze myślałam: wow, Poznań, supermiejsce! Kojarzył mi się z rodziną Kulczyków, zamożnością, bliskością zachodniej granicy, świetnymi inicjatywami artystycznymi, Maltą, bogatą sceną tańca. Ale też z problemami artystów z władzą, jak sprawa Golgoty Picnic. Przyjechałam do Poznania kilka lat temu, by obejrzeć Dziady w reżyserii Radosława Rychcika, spotkałam się z kolegą dramaturgiem, by pokazał mi miasto. Poszliśmy do Starego Browaru. Powiedziałam mu, że jestem zachwycona miastem, że wielu znajomych realizuje tu projekty artystyczne, Grażyna Kulczyk daje przestrzeń twórcom… A on do mnie: „Oszalałaś?!". I opowiada, że to jest straszne miasto, tu nikt nie przyjeżdża, artyści uciekają, bo tu rządzi święta klasa średnia, której sztuka nie interesuje. Osłupiałam. Poszłam na Dziady — świetny spektakl, i mówię sobie: niemożliwe, że tak dobre rzeczy gra się w takim okropnym mieście. Zapomniałam o tym, a potem odzywa się Maciek Nowak. Proszę o teksty Jędrzeja Bursztę i Wojtka Kaniewskiego, poznaniaków, z którymi współpracowałam w teatrach. Burszta pięknie pisze, Kaniewski pracował ze mną przy Hamlecie. A oni: „Sztuka w Poznaniu? Oszalałaś?!". Ale o co znowu chodzi, pytam, czy to miasto ma jakieś piętno? Przecież muszą tu być różni ludzie. A oni: „W Poznaniu nic się nie dzieje, pójdź w południe na miasto". Poszłam. Rzeczywiście, pusto. Ale może wszyscy pracują, myślę sobie. Nie, mówią moje poznaniaki: wszystko pozamykane, firanki zasłonięte. Dzieje się, mówią mi, w nocy, gdy wszystkim puszczają hamulce, ale tylko po piwnicach. Myślałam, że straszą mnie jakimś Fritzlem, a im chodziło o miejsca rozrywki, typu kluby go-go.

Zaczęliśmy próby. Kuba Papuga, jeden z aktorów, który ma dziewczynę poznaniankę i mieszka z jej matką, opowiedział im o programie Extravaganzy. A one: nie ma szans, nikt na to nie przyjdzie, Poznań nie jest zainteresowany tym, by się z niego śmiać. Grażyna K., osiołki, penerstwo, Paetz, zaściankowy katolicyzm, erotyka — to nie przejdzie.

Choć spektakl ma mocne fragmenty, prowokacyjne, jak monolog Piotra Kaźmierczaka, który mierzy się z tematem sprawy Paetza czy afery w chórze chłopięcym, to nie przyświeca mi potrzeba zmiany świata. W spektaklu pada takie zdanie: „O nic nam nie chodzi". Bo nie chodzi o to, by maszyną do pisania ratować świat przed katastrofą, ale by robić to, na co ma się ochotę.

Extravaganza jest wysublimowana estetycznie: stroje, choreografia. Skąd pomysł?

Z teatru. Jestem aktorką, mam własne gusta, których do końca nie znałam, nie miałam, gdzie sprawdzić. Wyszły na jaw, gdy zostałam zaproszona do tak specyficznej przygody. Nowak mówił mi w trakcie pracy: rób to, co chcesz, a nie to, co myślisz, że jest dobre. Puść się, bądź sobą. Zresztą uzbroił mnie w świetną ekipę z Michałem Łaszewiczem na czele, który zajął się oprawą muzyczną. Jest Robert Krager, który poszalał ze scenografią i kostiumami, czy Justyna Białowąs, choreografka. Ekipa aktorska jest świetna. Gdy u góry kończą spektakl, jak ostatnio Krakowiaków i Górali, schodzą do piwnicy i wkładają kostiumy do Extravaganzy.

Ale to inne role, z seksem, mocnym dowcipem. Weszli w to gładko?

To profesjonaliści. Ale by szybciej poczuli stylistykę, w której najważniejsze jest ciało i zmysłowość, musieli się bardziej otworzyć, dlatego spotkania zaczynamy zawsze od przytulania, czułości. Gdy puszczą im zahamowania, gramy ( śmiech ).

Aktorzy mówili, że żyli w teatrze, który był na uboczu, a teraz jest nowa dyrekcja, atmosfera, przestrzeń twórcza, więc wzięli oddech. Jeden z aktorów powiedział mi po próbie: nas tu wcześniej jakby nie było, nikogo nie interesowało, że tu jesteśmy, a teraz jest Nowak, więc nie martwimy się tym, czy jesteśmy zdolni, ale tym, jaki będzie kolejny repertuar, czy podołamy.

Mamy też aktorkę amatorkę, Sylwię Achu, która wchodzi między widownię, gra, rozmawia, rozbiera się, wchodzi w fizyczny kontakt z widzem, a to nie jest łatwe.

Mój ulubiony moment to numer Sylwii, gdy wychodzi nie do końca ubrana, czym zakłóca porządek na widowni, a jest przy tym piękna, młoda i robi striptiz. Zaczyna mówić i nakłuwa wszelkie możliwe tabu. Uwielbiam patrzeć, jak lęk publiczności ucieka przed przyjemnością, a ludzie otwierają się na drugiego człowieka.

Chodzi nam o to, by zobaczyć swoje zmysły, bo to spektakl o namiętnościach, w którym nie chodzi o obśmiewanie rzeczywistości, bo to zbyt łatwe, od tego mamy internet. Nie chodzi też o to, by ponabijać się z Beaty Szydło, ale wyobrazić sobie, że Beata Szydło chciałaby kochać i z kimś się całować. I całuje się z Angelą Merkel. Obsadziłam te partie rolami męskimi, bo wtedy łatwiej zobaczyć płeć.

Skąd w pani taka inspiracja? Pani ojciec jest znanym satyrykiem, z teatrem nie ma wiele wspólnego.

Jestem z rodziny, która bardzo lubi popkulturę, a ja jestem raczej wyjątkiem. Zawsze uciekałam do teatru.

Z jaką rozrywką kojarzy się pani ojciec?

Pierwsze skojarzenie, to bardzo dobra satyra, ale w pewnym momencie ojciec zszargał to programem telewizyjnym Śmiechu warte [program, w którym Tadeusz Drozda prezentował filmy amatorskie z zabawnymi scenkami — red.]. Tego nie mogę mu trochę wybaczyć, bo było zaprzeczeniem jego twórczości. Pamiętam, jak wcześniej stał na scenie przed tysiącami widzów i tylko za sprawą słów doprowadzał ludzi do śmiechu. Widziałam, jak potrafi podać słowo, przytrzymać widownię, puścić ją, kontrolując występ. Tego doświadczałam w dzieciństwie i to podziwiałam. Przez telewizję, w której tylko robił miny, ta jego kariera zaczęła być zamazywana.

Nie robił tego chyba wbrew sobie, w końcu przedostał się do mainstreamu, zarabiał większe pieniądze. Ale to uświadomiło mi, że mam chyba inny gust artystyczny niż moja rodzina — nie oglądam TVN Style, seriali, telewizyjnej satyry, chcę się oderwać, uciec z domu, przeżywać inną estetykę.

Odkryłam teatr ambitny, który wymaga skupienia, myślenia, oddania się.

Pamiętam, że miałam może osiem lat, gdy stałam na stole, wśród przyjaciół rodziców, śpiewałam za Kaliną Jędrusik: Bo we mnie jest seks. Wszyscy się zaśmiewali, mówili: „O! Asia będzie aktorką". Nie robiłam nic w tym kierunku, dopiero w liceum wysłałam kasetę demo do USA, do Kansas City, gdzie jest autorska szkoła aktorska. Przyjęli mnie. To była ulga, gdy mogłam się przedstawić, a nikt nie pytał: „Ta Drozda? Córka tego Drozdy?".

Dlaczego to ważne?

Nie ma nic budującego w tym, że zanim coś o sobie powiesz, każdy już ma wyrobioną w głowie historię przez pryzmat kariery twojego ojca. Jestem cholernie ambitna, mobilizowało mnie, by budować własną tożsamość, pracować na siebie.

W liceum byłam grzeczna. Mama, która była menedżerką ojca, mówiła: „Cokolwiek robisz, świadczy o rodzinie, o tacie — pamiętaj!". Gdy nie pamiętałam, miałam cholerne poczucie winy. Wzrastałam w poczuciu, że rodzina jest najważniejsza — więc gdy miałam okazję, uciekłam. Byłam też środkową siostrą, czyli obsługiwałam starszą, a opiekowałam się młodszą. Moją ulubioną zabawą było kelnerowanie. Brałam tacę, chodziłam po domu i pytałam starszą siostrę, która leżała na kanapie i oglądała serial Beverly Hills 90210: „Czy ma pani ochotę na kanapkę?".

W USA nikt mnie nie znał. Dowiedziałam się, że mam jakiś talent aktorski, zagrałam w prawdziwym teatrze. Poczułam swoją wartość, gdy dwa uniwersytety złożyły mi propozycję, więc wracałam do Polski z myślą: okej, teraz wszystkich zmiotę. No i oczywiście nie dostałam się w Polsce do żadnej szkoły aktorskiej ( śmiech ). Słyszałam na egzaminach: nic pani nie umie, jest pani bezczelna. Dostałam się za drugim podejściem do szkoły aktorskiej w Krakowie.

W Krakowie poznałam mistrzów: Jana Peszka, Agnieszkę Mandat, Romana Garncarczyka. Tam zakochałam się w prawdziwym, ambitnym teatrze. Na trzecim roku spotkałam reżysera Krystiana Lupę. Potem grałam w Teatrze Starym u Pawła Miśkiewicza, w warszawskim Dramatycznym, w Bydgoszczy u Pawła Łysaka. Zrobiłam też własny spektakl Brzeg-Opole, po którym miałam wiele pytań, czy chcę dalej reżyserować, więc wystawiłam Hamleta w teatrze Imka.

Jest pani w Poznaniu pół roku. Przekonała się, jaki jest prawdziwy Poznań?

Podoba mi się, bo jest taką małą Polską, która wie, że nie wypada, ale między nogami czuje, że chce (śmiech ). Znam Poznań nocą i ze spektakli. Nocą, bo wychodziłam z prób późno, i nie zebrałam dobrych doświadczeń. Widziałam zakrwawioną kobietę w bramie, pana w beemce goniącego jakąś kobietę, dziewczyny w mini, które leżały na chodniku. Nie wiem, czy to obraz, czy wycinek, ale mam wrażenie, że w Poznaniu jest dużo agresji, że ludzie trochę się tutaj nudzą, nie do końca wiedzą, co zrobić z tym nocnym życiem.

Widziałam też u nas widownię, a graliśmy siedem razy. Przychodzą ludzi ciekawi, otwarci na sztukę. Zdarza się, że po pierwszym zdaniu widownia umiera ze śmiechu, co mnie martwi, bo to znaczy, że nie chce słuchać, tylko się bawić. Ale zdarza się, że milczy, co zatrważa artystów. Za każdym razem była inna widownia i taki chyba jest Poznań: nikt mnie nie przekona, że jest straszny, bo to nie jedna osoba, nie jedno miejsce. Do dzisiaj nie wiem, jaki jest naprawdę, ale chciałabym, żeby ludzie wyszli z podziemia namiętności i wspólnie oglądali u mnie popis ciała, a nie gdzieś pokątnie, po klubach go-go. Chciałabym, żeby Poznań zaczął się dotykać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji