Artykuły

Rzeczywistość zaklęta w misia

Lustracja wciąż trwa, mogłoby się więc wydawać, że temat kolaboracji czy tajnej współpracy z komuni­styczną władzą jest nadal żywy. Że obok kwestii prawnopolitycznych i publicystycznych harców jest też miejsce na inną refleksję, taką, dla której miejscem mogłaby być litera­tura ze swoją nadwrażliwością, in­dywidualizmem, bogactwem środ­ków wyrazu, umiejętnością głębsze­go wejrzenia w ludzkie motywy i za­wiłości historii. Poza tym, kiedy za­proponowano mi przyjrzenie się sztuce Piotra Kokocińskiego "Miś Kolabo", pomyślałam, że w końcu znam się na tym. Jeśli nie na telewizyjnym teatrze, to przynajmniej na temacie. Jakkolwiek by było, sama kiedyś szan­tażowana podpisałam lojalkę. A po­tem miałam trochę czasu na rozważe­nie wszystkich możliwych aspektów tej sytuacji. Nigdy na nikogo co prawda nie donosiłam, ale czy mogę dać głowę, że w żadnej sytuacji nie byłoby to możliwe? Dzięki temu wiem nie tylko tyle, co każdy domo­rosły moralista, ale miałam także wgląd w sytuację osoby podejmującej taką decyzję.

Pierwszy, podstawowy dylemat do­tyczy samego stosunku do norm mo­ralnych i wynikających z nich wskazówek. Możemy uznawać ich obiek­tywny charakter i wtedy tragedią jest zderzenie różnych nie dających się pogodzić ze sobą wartości i moral­nych zobowiązań. To wiadomo przy­najmniej od czasów Antygony. Można też być sytuacjonistą. Uważać, że choć istnieje coś takiego jak moralne dobro, to nie ma żadnych jasnych przepisów mówiących, jak może być ono osiągnięte. Każdorazowo dokonu­jemy wyboru w jakiejś niepowtarzal­nej, indywidualnej sytuacji i chodzi o to, aby prowadził on do owego dobra. To wiadomo przynajmniej od czasu, kiedy święty Paweł powiedział: ko­chaj i rób, co chcesz.

Sytuacjonizm wymaga absolutnej uczciwości wewnętrznej, bo bardzo łatwo pomylić własny egoistyczny interes i lęk z decyzją o charakterze moralnym. Poza tym nie zawsze zna­my wszystkie aspekty sytuacji, wiele z nich jest wytworem naszej wyobra­źni, łataniem epistemologicznych dziur domysłami, wnioskami wywiedzio­nymi ze słabych przesłanek. (Dziś na przykład uważam, że ówczesny mój błąd polegał na złej ocenie sytuacji i że mogłam śmiało nie podpisywać, ale kto wtedy to wszystko wiedział? Dopiero po czasie wszyscy są mą­drzy i bardzo odważni.) Łatwo oskarżyć sytuacjonistę o to, że poruszając się bez drogowskazów - błądzi. Poza tym wyborów naszych nie dokonuje­my w społecznej próżni. Samo prze­strzeganie normy, dawanie świadec­twa może być wartością. Czyż normy nie są poręczami dla leniwych? Ktoś, kto nawet w dobrym celu je konte­stuje, osłabia ich działanie i tworzy sytuację społecznego przyzwolenia na ich łamanie również w celach mniej szlachetnych. Czy jednak zbyt sztywne trzymanie się norm nie rodzi innych niebezpieczeństw? Czy postę­powanie zgodne z normą zawsze jest aktem kryształowo czystym etycz­nie? Czy tu też nie pojawiają się mo­tywy egoistyczne? Lęk przed ostracyzmem, utratą szacunku i oparcia grupowego, rachuby na przyszłość, pycha? Nie tylko w czasach komuni­stycznych, ale w każdych nieustannie musimy rozwiązywać takie dylema­ty, nawet jeśli do końca nie zdajemy sobie z tego sprawy. Specyfiką okresu realnego socjali­zmu, szczególnie w czasach stanu wo­jennego, było to, że tworzył on skom­plikowane sytuacje, którym jedno­cześnie towarzyszyła mocna struktu­ra przekonań moralnych, jasno roz­graniczająca dobro od zła, "onych" od nas. W warunkach ograniczonej swobody często jedyną możliwością działania było świadczenie wartościom i ostentacyjne prze­strzeganie często drobiaz­gowych albo nawet śmie­sznych norm (oporniki w klapach, świeczki w ok­nach). Jak na razie, ani po­lityka, ani publicystyka z problemem tym poradzić sobie nie potrafią, a na­dzieje można by pokładać właśnie w literaturze, oczekując od niej na przy­kład postawienia pytań do­tyczących drugiej strony dramatu. Gdy oceniamy tamte czasy z dzisiejszej perspektywy, może powinniśmy zdobyć się na dostrzeżenie po drugiej stronie podobnej gry zasad, moralności, egoizmu, zakłamania, fałszywych lojalności? Oni też mogli mylić się w ocenie sytuacji. Czy wszystko to traci swoje znaczenie, jeśli dotyczy niesłusznej sprawy? Czy ci, którzy swoją rację moralną ostatecznie mogą poprzeć siłą, zaw­sze ją tracą? A jeśli ktoś nie ma ani siły, ani wolności, to co dzieje się z jego moralną podmiotowością? Ist­nieje przecież pogląd głoszący, że ponosimy odpowiedzialność tylko za to, na co mamy wpływ.

Tu należy zauważyć, że umysł w działaniu nie jest aż tak dyskursywny. Na wszystkie te rozważania ma się za­zwyczaj pięć minut w niezbyt sprzyja­jących warunkach. Decyzja musi jed­nak zapaść i potem dopiero próbujemy ująć ją w karby racjonalizacji. Może myśli za nas w tym czasie jakaś intui­cja? Odruch? Ale na odruch ten składa się bardzo wiele wcześniejszych, odło­żonych w nas doświadczeń i emocji. Nie mówiąc o czynnikach interakcyjnych i sytuacyjnych.

Gdybym kiedyś chciała przeanali­zować dokładnie te pięć minut namy­słu, które doprowadziły mnie do de­cyzji, którą i dziś uważałabym za słu­szną, gdyby nie to, że oparta była na fałszywych przesłankach, mogłabym napisać długą powieść. Ale nie mam takiego zamiaru, chętnie jednak podobną powieść bym przeczytała albo obej­rzała film lub dramat tea­tralny, w którym wszystkie te czynniki kłębią się w ja­kiejś niepowtarzalnej kon­figuracji. Gdzie konflikty pojawiają się po to, by sta­wiać znaki zapytania, a nie wskazywać palcem wygra­nych i przegranych. Jeśli problemu tego nie potrak­tujemy jak taniej publicy­styki, to jest tu wciąż ma­teriał na coś naprawdę po­ruszającego.

Pod warunkiem że tematu nie zeżre schemat. Przy całej sympatii bowiem, jaką może budzić zamysł Kokociń­skiego, szkielet ideowy jego sztuki przedstawia się cokolwiek prosto.

Oto trójka bohaterów.

On. Dobry, szlachetny, uczciwy. Decyduje się na współpracę z esbecją, by chronić żonę. Nikomu ostatecznie bezpośrednio nie szkodzi, bo oni i tak już wszystko wiedzą. Zresztą nie ma komu szkodzić, skoro Solidarność, ta oficjalna i ta podziemna, i tak jest przez nich inwigilowana i sterowana. W końcu odkupuje swoje winy, umie­rając w więzieniu. Autor zrobił abso­lutnie wszystko, aby całe zło przerzu­cić na system i zdobyć dla swego bo­hatera nasze jednoznaczne współczu­cie. Niechciał jest ofiarą reżymu. Prze­cież nie chciał, a poza tym nie mógł inaczej.

Ona. Wredna baba, która zdradza męża. Korzysta z pozycji swego ojca, partyjnego aparatczyka. Najpierw nienawidzi Solidarności i nie pozwa­la mężowi w niej działać, później w stanie wojennym zostaje nawiedzoną i głupią działaczką podziemia, oczy­wiście jedynie z próżności i owczego pędu. W więzieniu natychmiast pęka. Jednym słowem - szmata.

I wreszcie "przedstawiciel reżymu". Samo zło. Wie absolutnie wszystko. Wszystkim i wszystkimi manipuluje.

Jakże łatwo tłumaczy się i rozkła­da ten trójkąt!

Powiedzmy, że "on" to Prawdziwe Polskie Społeczeństwo. Jeżeli nawet pozory przemawiają przeciwko niemu i ktoś (nieżyczliwy) mógłby sądzić, że znajdowało się ono w dwuznacznej sy­tuacji moralnej, to w istocie jest szla­chetne, niewinne i skrzywdzone. A nawet jeśli popełniło jakiś błąd, to odkupiło go cierpieniem. Z kolei "ona" to zwykłe polskie społeczeństwo, zde­moralizowane przez system. Motłoch, po którym możemy się spodziewać jedynie egoizmu i co najwyżej patrio­tycznej tromtadracji bez pokrycia. I wreszcie system, który jako taki jest złem wcielonym, a trybiki, które go napędzają, nie są właściwie ludźmi, którym przysługiwałaby jakaś moral­na podmiotowość.

Sztuka Piotra Kokocińskiego skła­nia do zastanowienia się nad jednym: czemu to polska literatura, bo z racji własnych zainteresowań trudno mi w tym miejscu nie myśleć o najnowszych dokonaniach prozatorskich, tak głę­boko grzęźnie w schematach? Czemu nie potrafi dobrać się ani do historii, ani do współczesności inaczej niż przez kilka powszechnie dostępnych sztanc?

Mam jednak kłopot, bo sama nie znam odpowiedzi na te pytania. Kie­dy ten brzydal Reich-Ranicki obraził wszystkich Polaków, zarzucając na­szej ukochanej literaturze ucieczkę od prawdziwych problemów na jakąś wiochę, niektórzy przebąkiwali, że może się nie myli. Ja myślę, że pro­blem jest głębszy. Rzeczywiście, to, co w polskiej literaturze wydaje mi się dziś najbardziej obiecujące, wy­gląda nieco eskapistycznie. Posługu­je się alegorią, baśnią, mitem. I w tej literaturze znajduję jakąś prawdę, o mnie, o świecie, a także o Polsce. Natomiast literatura, która poprzesta­je na technikach realistycznych, któ­ra sięga po elementy naszej codzien­ności albo historii, zawsze trąci fał­szem. Zamiast poruszać, zaciekawiać, pobudzać do myślenia albo kołysze do snu wśród różnych słusznych ko­łysanek, albo nudzi i irytuje.

Wygląda więc na to, że polska rze­czywistość została zaklęta, rzucono na nią jakiś czar, który sprawia, że wprost opisać się nie da. A może jest zaklinana stale, poprzez kolejne uproszczenia i zakłamania? "Miś kolabo", językowy wynalazek czasów dobranocek z misiem Colargolem, to chyba jedno z takich zaklęć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji