Artykuły

Niech chociaż bawi

Henryk Talar został zaproszony do współpracy jako gwiazda, w myśl jakże oryginalnej strategii marketingowej - o "Świętoszku" w reż. Bogdana Michalika w Teatrze Dramatycznym w Białymstoku pisze Iga Heller z Nowej Siły Krytycznej.

Zaczyna się obiecująco. Prosta i gustowna scenografia już na wstępie zaznacza, że znajdujemy się "zawsze i wszędzie". Podobnie jak muzyka. Pod ich urokiem siedzę przez chwilę w napięciu i czekam. Jaka szkoda, że ta chwila jest tak krótka. Bo oto naprawdę się zaczyna: na scenie pojawia się pierwszy bohater. I czar pryska.

Przez kilka pierwszych minut spektaklu jego kolorystycznie wysmakowana oprawa plastyczna pozostaje najjaśniejszym punktem. O ile Wojciech Stefaniak jako scenograf bardzo zgrabnie połączył konwencję historyczną ze współczesną estetyką, o tyle zabieg ten nie udał mu się już w wypadku kostiumów. Dominują drastyczne przeskoki od strojów pozostających w konwencji historycznej, przez uniwersalne aż po zupełnie współczesne z lekką tylko nutką historii. Momentami pomysły Stefaniaka zamiast podkreślać cechy charakteru danej postaci i tym samym pomagać aktorom, robią wrażenie niewygodnych, przekombinowanych, a w kilku wypadkach stanowią prawdziwą zagadkę. Absurdalnym przykładem niech będzie strój epizodycznej postaci, służącej Filipoty, którą przebrano za coś w rodzaju rasta-punka. Albo Damisa, gdzie górna część kostiumu (koszula z prześwitującego tiulu) jest wyraźnie niedostosowana do postury aktora, czym tylko odwraca uwagę od jego działań scenicznych i niepotrzebnie kieruje ją na niedoskonałości sylwetki. Zabieg pomieszania stylów sprawdził się jedynie w wypadku prostej i pomysłowej sukni Doryny - z przodu szanująca się służąca sprzed paru wieków, z tyłu współczesna pokojówka w kusej spódniczce. Być może ta niekonsekwencja nie raziłaby tak bardzo, gdyby wszystkie kostiumy skomponowane były w stylu eklektycznym lub gdyby zasada tej niejednorodnej kompozycji była jasna..

Bogdan Michalik podszedł do dramatu Moliera dosyć klasycznie - bez wielkich skrótów, zmian, fajerwerków inscenizacyjnych. W zasadzie jedynym wyrazistym zabiegiem reżyserskim jest ujęcie całości w konwencję "teatru w teatrze". W pierwszej scenie (niestety słabej) jest to zaznaczone przybyciem trupy aktorskiej, potem powracamy do tradycyjnej akcji dramatu, a na końcu następuje - równie nieciekawe jak na początku "wyjście" aktorów z ról. Jednak co do niektórych można mieć wątpliwości, czy choć na chwilę w nie weszli. Pozostajemy zatem na etapie czystej i pustawej konwencji.

Reżyserowi bardzo zależało na uwypukleniu ponadczasowości komedii Moliera. Tym chyba należy tłumaczyć pomysł umieszczenia na proscenium ramy od lustra, która, będąc fragmentem wystroju wnętrza, ma, jak się wydaje, za zadanie wybudowanie metafory, odnoszącej się do całego spektaklu. W zwierciadle tym odbijać się mają wszelkie śmiesznostki, grzechy i zbrodnie - tych znajdujących się po jednej i po drugiej stronie. Niestety z czasem metafora zaczyna być i dla jednych i dla drugich uciążliwa - bynajmniej nie ze względu na swoją dosadność. Aktorzy wchodzący na scenę od strony publiczności muszą ją za każdym razem wymijać, a widzowie są zmuszeni wychylać się, by ich widzieć. W związku z tym nie wiem, czy powyższe starania o uniwersalizację tekstu Moliera są rzeczywiście niezbędne, zwłaszcza że od paru już dobrych wieków autor "Skąpca" broni się na tym polu sam - dotychczas skutecznie. Szkoda, że realizatorzy spektaklu nie mieli więcej zaufania do tego, co niesie ze sobą dzieło starego mistrza - także na innym polu.

W połowie XVII wieku pojawił się typ popularnej do dziś klasycznej komedii charakterów, a za jego twórcę i prekursora zwykło się uważać właśnie Moliera. W jego komediach króluje komizm postaci - najczystszy materiał na aktorskie perełki. Niestety, w Dramatycznym pereł na żaden naszyjnik by nie stało.

Należy zaznaczyć, że komizm momentami się pojawia. Trudniej zaś o wyraziste postaci. I do końca nie wiadomo, czy wina w większej mierze leży po stronie zespołu aktorskiego, czy też reżysera, który nie miał pomysłu na poprowadzenie postaci.

Dwie najlepiej zbudowane role w "Świętoszku" to tytułowy Tartuffe oraz służąca Doryna. Pierwsza prowadzona przez doświadczonego aktora Henryka Talara, druga zaś przez młodą białostocką aktorkę Agnieszkę Możejko.

Henryk Talar został zaproszony do współpracy jako gwiazda - w myśl oryginalnej strategii marketingowej stosowanej od jakiegoś czasu w Dramatycznym. Jako gwiazda przyjechał do Białegostoku i jako taka wyjedzie. A nie jest to wcale tak bardzo oczywiste w świetle dokonań gwiazd, nawiedzających ostatnimi czasy Białystok w chwilach wolnych od obecności na szklanym ekranie. Każde pojawienie się Talara wyraźnie wyostrza uwagę publiczności - i to nie ze względu na jego znaną z telewizji twarz. Tartuffe Talara jest w jednej chwili subtelny i pełen ogłady aby za chwilę pokazać swoją prawdziwą twarz i w iście komediowym stylu puścić oko do widza, a na końcu spektaklu świetnie wyswobadza swoje okrucieństwo.

Sceny, w których bryluje sprytna i bezczelna Doryna, obok tych z Talarem, należą do najzabawniejszych w spektaklu. Energetyczna Agnieszka Możejko potrafi zbudzić nawet swoich scenicznych partnerów.

Dobrze radzi sobie również inny mody aktor - Karol Smaczny. Role zakochanych młodzieńców nie należą zwykle do barwnych i krwistych, a tutaj udało się uniknąć mdłej liryczności. Pozytywnie wyróżnia się także Marek Tyszkiewicz w wyrazistym epizodzie komornika Pana Zgody.

I to by było na tyle, jeśli idzie o komedię charakterów. Dalej zaczyna się raczej coś w rodzaju galerii figur woskowych, które na krótkie momenty ożywają.

"Człowiek godzi się na to, iż może być zły, ale nikt nie godzi się być śmiesznym"- takie oto słowa padają w przedmowie autora do "Świętoszka". Choć tyczą się one czego innego, to na scenie niespodziewanie materializują się pod postacią Orgona. A raczej Tadeusza Sokołowskiego - odtwórcy tej ważnej roli. W tym wypadku "zasługi" można podzielić chyba po równo między aktora i reżysera. Nikt nie zgadnie, czy to reżyserowi zabrakło koncepcji, czy to aktor nie znalazł właściwego sposobu na swojego bohatera i powtórzył stare patenty.

U Moliera Orgon jawi się jako naiwny, głupi, zacięty i śmieszny. Zaś u Michalika posiada tylko jedną z tych cech - zacięcie. A najsilniej objawia się ono w upartym nadużywaniu głosu. Podczas swojej obecności na scenie Sokołowski zademonstruje jakieś siedem rodzajów krzyku - niestety zazwyczaj niepotrzebnego. I niestety znanego już dobrze z innych spektakli. O ile były one w jakikolwiek sposób usprawiedliwione w roli Wolanda (w "Mistrzu i Małgorzcie") czy pułkownika Cathcarta ("Paragraf 22.Epizod"), to już Molierowski Orgon, grzmiący bez przerwy nienaturalnym głosem, jest nieznośny. Szczególnie, że ten ciągły krzyk jest jedynie okazałą formą nie podpartą żadną prawdziwą intencją. Tak więc mamy nerwowego, grubiańskiego i złośliwego Orgona. Przez króciutkie chwile nawet śmiesznego - ale tylko w scenach z Tartuffem bądź Doryną. Nietrudno więc stwierdzić czyja to zasługa.

Na koniec jeszcze dwie epizodyczne postaci. Choć rólki to niewielkie to jakże zaskakujące. Pierwsza z nich to Filipota- służka Pani Parnelle. W tym przypadku nie wiadomo, dlaczego zupełnie biała aktorka Aleksandra Maj pojawia się na kilka chwil jako... no właśnie, kto? Murzynka? Mulatka? Trudno sprecyzować. Niemniej zaskakujący pomysł.

Drugie zaskoczenie to Sławomir Popławski jako - tu znów trochę niepewności - chyba jednak Oficer Gwardii Królewskiej. Domyślać się można jedynie po tym, że w ostatniej scenie wygłasza kwestie do tego właśnie bohatera przypisane. Niemniej jego charakteryzacja, jak i pojawienie się w dopisanym przez reżysera prologu pozostawia duże pole do domysłów.

Pomimo konsekwentnej i precyzyjnie zbudowanej roli Henryka Talara oraz świetnie trzymającej i podbijającej rytm scen Agnieszki Możejko, pomimo urokliwej scenografii i kilku naprawdę interesujących i zabawnych scen, powstał spektakl bardzo nierówny. Brak w nim napięcia, którego narastanie sprawiłoby, że śledzilibyśmy w napięciu rozwój całej akcji, zakończonej mocną pointą, zamiast oglądać oddzielne epizody. Bo w tym chyba należy właśnie upatrywać powodu, dla którego ostrze molierowskiej satyry nie siecze już tak bardzo jak niegdyś. Po tym spektaklu aż trudno sobie wyobrazić, że prapremiera "Świętoszka" wywołała we Francji obyczajowy skandal, po którym został zakazany na pięć lat. A to ze względu na krytykę postaw prezentowanych przez wpływowe warstwy społeczne. A czyż postawy takie nie są obecne i dzisiaj? Chyba równie mocno jak zawsze - jeśli nie bardziej. Ale wątpię, żeby ktokolwiek po "Świętoszku" w reżyserii Michalika poczuł się dotknięty.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji