Artykuły

Bad fashion

Oskar Sadowski wydeklamował Onych, jakby świat zaczął się premierą Rodziny Addamsów, a skończył kolekcją haute couture Gaultiera z 2007 roku – jako estetyczny sampling. Skreczy mentalnych jednak tu nie znajdziecie.

Ciekawie jest tylko na nalepkach i plakatach anonsujących spektakl. A choć Teatr Polski zagrał kartą współczesności, gdyż w finale sztuki oglądamy mikroreportaż z nacjonalistycznych wyczynów ONR-u na wrocławskim Rynku, na tle Garnituru prezydenta czy Hymnu narodowego Oni Sadowskiego raczej niczego w nas nie objaśniają, a także niczym nie wzruszają. To rzecz scenicznie statyczna, aktorsko bardzo przeciętna, nużąca estetycznie i historiozoficznie, wtórna niczym okładki pism przeglądanych w poczekalni u dentysty – bólu nie łagodzą, a męczą oczy.

Oni powstali w 1920 roku. Już po przyglądaniu się rewolucji Sowietów przez Witkiewicza, już po doświadczeniu hardkorowej dekadencji białych oficerów lejbgwardii. Ale i po gruntownym rozpoznaniu najnowszych trendów sztuki i światowej filozofii. Witkacy być może był doszczętnym ironistą, zatem trudno w jego dramatach o katharsis, ale przede wszystkim znakomicie wyczuwał nastroje epoki i – tu był wizjonerem – jej polityczne patologie. Więc nawet na poziomie najprostszej analizy Oni są rozprawą z mitem improduktywa, tak samo jak dość plakatową, antybolszewicką perswazją.

Nie jest to zatem dramat wybitny. Nadto młodziutki Oskar Sadowski zapewne mitu improduktywa nie rozumie. Wbrew gładkim zdaniom culture.pl o ponadczasowości dzieła Witkacego mit ten jest bowiem zrośnięty z formacją kulturową, w której powstał – to epizod modernistyczny. Wymaga naczytania się tysiąca zakurzonych powieścideł, wierszydeł i dramatów. Dziś artyści są menedżerami, kreatorami, kolażystami, samplingowcami, animatorami ekranów i co tam jeszcze chcecie – improduktywa nie spotkacie. Taktyka kopiuj/wklej wobec tekstu udać się zatem nie mogła, trzeba go było zinterpretować, nie ośmieszyć.

Co prawda konsumeryzm i nowe media nie wykluczają zblazowania oraz pustki jednostkowych biografii, jednak otwierają kosmos twórczych potencji i transakcji. Gdy już nic nie można, zawsze da się popełnić sequel. Czym zatem współcześnie mogliby być Oni? Kameralną operetką? Nie, bo Maciej Kuśnierz nie napisał piosenek i arii, lecz zachwycił się parafrazami elektronicznego rocka – jest die, jest hard, nie ma ekscytujących jak w operetce błyskotek formy. Podobnie ze scenografią Karoliny Pająk. Plastikowe dogi, gargantuiczne róże, szezlongi i oślepiające latarki w chmurze dymu z wytwornic. Ładne cacko, tyle że to już było w stu innych pop obrazkach, thrillerach, serialach i na obozach harcerskich.

Brak inscenizacyjnej oryginalności i niezrozumienie dzieła sprawia, że Oni w Teatrze Kameralnym są o niczym. Nawet mnie to nie dziwi, bo Stanisław Ignacy Witkiewicz miał pecha do interpretacji. XX-lecie międzywojenne, epoka strasznych mieszczan pomówiła jego teorię sztuki i system filozoficzny o grafomanię i narcyzm. Czas komunizmu tym bardziej nie zgadzał się ani na Witkacowską wizję człowieka sponiewieranego przez totalizujący ludzkie poglądy aparat władzy, ani na cywilizacyjny katastrofizm. Nasz czas, chłonąc bezkrytycznie zachodni konsumeryzm i nie przyglądając się przemianom Wschodu, zapomniał o dramaturgu na dobre. Do odegrania na scenie pozostała zatem – jak się zdaje – albo zabawa formatami kultury, albo dość dziś niefunkcjonalne rebusy polityczne, wszak jesteśmy po Fahrenheit 451, po Truman Show, po 1984 i po Equilibrium, żeby już nie wspominać współczesnych Witkacego – Zamiatina, Huxleya czy Orwella. Jeśli więc naprawdę da się Witkacego czytać poza historią i filozofią, żeby nie było śmiesznie, to – także z Onych – warto wydobyć fascynacje znawcy dusz ludzkich i żądz.

Sadowski, nałożywszy na scenę sacrobollywoodzki entourage, trochę widzom w głowach poprzewracał. Pod gaultierowską, gigantyczną różaną girlandą, przed płaskim jak mosiężna blacha horyzontem-ekranem, w kłębach dymu i syczących chmur sztucznego śniegu można by się spodziewać przynajmniej dynamicznych układów tanecznych, sentymentalnych piosenek, pogodnej choreografii. Jak szaleć, to szaleć, zwłaszcza że reżyser prowadzi nas do krainy dekadentów pogrążonych w deklamowanym chciejstwie i praktykowanej niemożności.

Mogłoby iskrzyć, epatować perwersjami, inspirować. A usypia. Jakim cudem? Przecież to materiał na wyrafinowany melodramat. On – Kalikst Bałandaszek, koneser i kolekcjoner sztuki, bezpłodny twórca, szukający dopełnień w (klasycznej dla epoki) grze w seksualne występki, wyrafinowane, ale i (czasem) prostackie zdrady, w smakowanie cudzych ciał, w przekraczanie granic płci i flirt z narkotyczną śmiercią. Ona – Spika hrabina Tremendosa, piękna niczym cytat ze Słońce też wschodzi Hemingwaya, szamoce się pomiędzy autonomią bytu scenicznego – wszak jest wybitną aktorką – a przymusową nimfomanią. Kalikst jest nie tylko cynikiem, lecz i zdegustowanym kochankiem. Odtrąca ją, zachwycony sobą.

W spektaklu Sadowskiego oboje bohaterowie zostali dosłownie rozpłaszczeni. Spika w interpretacji Anny Ilczuk to stygnący wulkan seksu, Kalikst Adama Szczyszczaja, nieobecny duchem na scenie, mylący tekst, bredzący o wyrafinowaniu gustów, lecz bzykający wszystko, co się rusza, polegując na poduchach jak w spa all inclusive. Bawi nas mniej więcej na poziomie Paranienormalnych, groteskowo recytując frazy niczym instrukcję obsługi lodówki, co zdumiewa, gdyż spomiędzy operetkowych deklamacji bohaterów Witkacego przebija traumatyczny głód miłości. Sadowski i jego bohater zdają się tego nie słyszeć i nie widzieć, choć Ilczuk jako Spika – wiedziona nadludzkim wysiłkiem woli, jak żartował Hłasko – próbuje się przez martwotę samczych samouwielbień przebić.

Zgoda, szeleszczące papierem kwestie, filozoficzne liczmany kochanków śmieszą, lecz ciało Ilczuk – widać, że to więcej niż intuicja, to zamysł aktorki – opowiada kompletnie inną story. Dlatego szczenięce gry w historię, politykę, dominację, deklarowane przez drętwych „onych” – ni to terrorystów, ni to rewolucjonistów, kasujących wolność wyobraźni – wydają się żenujące na tle najprostszej z możliwych modlitw o wzajemną pieszczotę, o niekłamaną żarliwość, po prostu o miłość wzajemną. Sztuka, polityka, historia wobec tego żaru kobiecego ciała i psyche są jak kolekcja kiczowatych baloników w ręku przekupnia.

Jeżeli miłość nie mieści się w tandecie życia, po co żyć – sugeruje Spika, jednak jej kiczowata i groteskowa śmierć do operowej arii odtworzonej z taśmy, czyli groteskowy playback, swoista niby-sztuka strząsa z postaci to wszystko, co można by uznać za obraz utraconej miłości. Znów tylko żałośnie, ale i szczery żal, skoro w tym domku dla lalek ta jedna miała jakieś ludzkie uczucia.

W finale pokojówka Ficia (Sylwia Boroń) i kucharcia Marianna (Janka Woźnicka) – to przekonujące role – przyglądają się wraz z nami wyświetlanej na ekranie relacji z demonstracji nacjonalistów na wrocławskim Rynku. Spika poleguje na proscenium w funkcji trupa. Miało powiać grozą, że prawdziwi „oni” depczą taki czy owaki, jednak europejski glamour. Ale prawdziwi „oni”, czyli lokalni faszyści, ryczą patriotyczne nuty i frazesy tak fałszywie, że chce się płakać ze śmiechu.

Trudno się bać błazenady. Ocalać glamour także się nie chce. Może pora coś przespać? Oczywiście, każde pokolenie ma prawo do eksperymentu, innowacji interpretacyjnej, osobnej estetyki, filozofii sztuki itd. Problem w tym, że zazwyczaj żyją świadkowie innych form egzystencji i sztuki. No i w tle tkwi stara przywara socjologów, czyli kontekst społeczny. Dzieła na ogół nie spadają z kosmosu, nawet gdy są objawione. Ludzi nie wystarczy pokazać na filmiku z YouTube’a. Trzeba ich zrozumieć, by ich i nas wzruszyć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji