Artykuły

Przedstawienie bez pomysłu i emocji

Wyimki z dzieł wiecznie żywego Lenina nie obroniły widowiska Jerzego Jarockiego, który z niepojętych przyczyn dodał do nich jeszcze tekst sztuki Sławomira Mrożka.

Z całym szacunkiem dla dotychczasowych osiągnięć wybitnego reżysera muszę jednak stwierdzić, że jego "Miłość na Krymie" w warszawskim Teatrze Narodowym jest artystyczną porażką. Trudno dociec, o czym to wystudzone, odarte z emocji przedstawienie traktuje. Moim zdaniem dzisiejszemu widzowi niczego istotnego nie mówi.

Blisko czterogodzinna inscenizacja rozkręca się opornie i zmierza do mdłego finału. Przecierałem oczy ze zdumienia, widząc cenionych aktorów bezskutecznie próbujących ożywić swoje dziwnie bezkrwiste postacie (jakkolwiek w lekturze wcale takie nie są).

Ich kwestie szybko wsiąkały w gigantyczną przestrzeń narodowej sceny, powiększoną dodatkowo przez usunięcie sześciu pierwszych rzędów widowni. Dzięki temu zabiegowi pogubionych po kątach aktorów nie tylko było kiepsko słychać, ale i widać, gdyż światła reflektorów zaskakująco niechętnie zatrzymywały się na ich twarzach.

Najlepiej pod tym względem wypadł Jerzy Radziwiłowicz, który dostąpił zaszczytu pojawienia się na proscenium i w pełnym świetle w roli Włodzimierza Iljicza Uljanowa-Lenina. Z ust aktora popłynęły sążniste wypisy z przemyśleń wodza rewolucji światowego proletariatu, spychając "komedię tragiczną" Sławomira Mrożka na daleki plan.

Aż trudno uwierzyć, że reżysera, który dopiero co zbierał laury za rewelacyjny "Kosmos" według prozy Witolda Gombrowicza w tym samym Narodowym, mógł do tego stopnia zawieść słuch sceniczny.

Paradoks polega na tym, że Jerzy Jarocki znacznie lepiej radził sobie na kameralnej scenie przy Wierzbowej niż teraz na dużej sali Bogusławskiego. Klaustrofobiczny klimat "Miłości na Krymie" nie wymaga zresztą aż takich kubatur. Jednak bez względu na zewnętrzne uwarunkowania, inscenizacja Jarockiego jest już chybiona w inscenizacyjnym pomyśle.

Trzy akty sztuki rozgrywające się kolejno w carskiej (1910 r.), sowieckiej (1928 r.) i współczesnej Rosji ukazują zagrożenia czyhające na ludzi, którzy nie umieją prawdziwie, szczerze kochać. To jednak nie znajduje żadnego przełożenia na scenie. Jakby reżyser przestraszył się "niemęskiego" pokazywania uczuć. Tymczasem bez nich "Miłość na Krymie" staje się, niestety, nudną obyczajową opowiastką o zgubnym wpływie polityki na życie płciowe obywateli. A to stanowczo za mało,by prawdziwie przejąć się losami bohaterów.

Metaforyczna, pełna literackich odniesień sztuka Sławomira Mrożka przynosi role, które mogą i powinny stać się kreacjami. Do dziś mam w pamięci rewelacyjnego Zachedrynskiego w wykonaniu Jerzego Treli w krakowskiej premierze (Starego Teatru) czy Zbigniewa Zapasiewicza (w warszawskim Teatrze Współczesnym). Jan Frycz nie powtórzył, niestety, sukcesu poprzedników sprzed trzynastu lat. To samo jednak mogę odnieść do wszystkich wykonawców tego przedstawienia, bez względu na fakt, że w obsadzie aż mieni się od gwiazd. Dobre wejście w trzecim akcie mają wprawdzie Czelcowowie (Janusz Gajos i Anna Seniuk) czy też w drugim - Ilja Zubatyj (Grzegorz Małecki). Wynika to jednak głównie ze stricte komediowego charakteru ich postaci. Kilka gromkich salw śmiechu nie uratowało jednak warszawskiego przedstawienia przed fiaskiem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji