Artykuły

Julian Tuwim bez „myszki”...

Wszyscy, którzy, czy to w latach łódzkich, jak Tamara Karren, czy w latach warszawskich (patrz np. barwne wspomnienia Tadeusza Wittlina z dawnej literackiej Warszawy) znaliśmy Tuwima, pamiętamy jego napiętą, nerwową twarz o ostro zarysowanym profilu i o charakterystycznej „myszce”, tj. szarym znamieniu na policzku, pokrytym ciemnym włosem. Była to uderzająca cecha wyglądu znakomitego poety, tak podkreślana czy to w portretach, czy w szkicach satyrycznych, że Tuwim bez „myszki” nie byłby Tuwimem prawdziwym.

We wzruszającym wspomnieniu z dzieciństwa, zawartym w szkicu T. Karren, jaki dołączono do programu widowiska Kabaret Tuwima (Teatr POSK; 8 aktorów z Teatru Ateneum i sześcioosobowy zespół muzyczny; występ na zaproszenie U. Święcickiej) p. Karren wspomina swą fascynację Tuwimowską „myszką”, gdy bawiła się z przyszłym poetą jako mała dziewczynka.

Słowem – Tuwim bez swej znamiennej „myszki” nie byłby sobą, nie byłby prawdziwym Tuwimem. I to właśnie mam na myśli w tytule tych wrażeń z przedstawienia owego wędrownego kabaretu Tuwima, jaki zjechał do Londynu, by cieszyć się wręcz nieprawdopodobnym powodzeniem jak na nasze warunki: wszystkie przedstawienia wyprzedane! Co niekoniecznie musi świadczyć o zaletach kabaretu, ale na pewno świadczy o magii nazwiska Tuwima. Poza tym młodsza część widzów lubi oglądać aktorów, jakich może pamiętać ze swoich lat w Polsce. Dość, że na sali było gęsto, chociaż brawa były raczej rzadkawe… Na okazane zainteresowanie tymi występami oddziaływał także fakt, że nazwisko Tuwima było u nas jakby wyklęte z racji jego szybkiego powrotu po wojnie do Polski, jednoznacznego zdeklarowania się po stronie nowych władz. Grydzewski nie chciał go drukować, uważał go za zdrajcę, a Tuwim, zapatrzony w złudzenie budowania nowej, socjalistycznej, humanistycznej Polski, z kolei uważał „Grydza” za zaślepionego głupca.

Niestety, ta klątwa rzucona na poetę obejmowała także jego twórczość przedwojenną i wojenną, a nie tylko cienie dawnych wierszy, jakie czasami pojawiały się po powrocie Tuwima do Warszawy. Stąd przemilczanie wspaniałych Kwiatów polskich, jednego z dwóch wielkich poematów, które próbowały dać panoramę Polski przedwojennej i przeprowadzić rozrachunek z klęską wrześniową i jej przyczynami. Poemat Tuwima ukazał się szybko w Polsce, choć krytyka marksistowska źle go przyjęła; ów inny, drugi poemat mógł być drukowany w całości dopiero w okresie „Solidarności”. Kiedy więc teksty niepospolitego czarodzieja słów znów miały zabrzmieć z polskiej sceny w Londynie, sposobność okazała się nie do pominięcia.

Ale wtedy wyszło na jaw, że był to Tuwim „bez myszki”, Tuwim nieprawdziwy, zaczynając od umieszczonego w programie przesadnego komentarza T. Karren, a kończąc na doborze tekstów i ich interpretacji, z nie wiedzieć po co doczepioną ubogą choreografią i muzycznym arrangement, odbiegającym od stylu lat trzydziestych i zamazującym tekst. Teksty Tuwima były zawsze proste i celne, ich melodie jasne i chwytliwe – nie było powodu, by upierać się przy ich upstrzeniu kiepską ilustracją muzyczną. Tekstom starczyłaby wymowa świetnego Tuwimowskiego słowa, jego zręcznych rymów, potoczystości i naturalnej codzienności języka jego piosenek, a melodiom – ich śpiewność, chwytliwość, ich wejście do warszawskiego folkloru, do muzycznej pamięci tamtych lat.

Wstęp zaś T. Karren, choć stara się jakoś sprawiedliwie rozsądzić losy między Tuwimem przedwojennym, a Tuwimem po powrocie, mieszkającym we wspaniałej willi ofiarowanej przez władze, gdy ludzie gnieździli się jeszcze po piwnicach i dziurawych strychach, popełnia zasadniczy błąd: czyni z Tuwima polskiego poetę narodowego.

Wprowadza go Karren do narodowego Panteonu poetyckiego, gdzieś w sąsiedztwo Mickiewicza, Słowackiego, Krasińskiego, Norwida, Wierzyńskiego…

Tuwim był bezsprzecznie najwybitniejszym poetą lat 1918-1939, był świetny i odkrywczy, ale nie miał poczucia ani historii, ani roli poezji w polskim społeczeństwie. Gdyby naprawdę rozumiał swą ojczyznę, nigdy by nie napisał wiersza Do szarego człowieka. Nastroje pacyfistyczne przenikały ówczesną Europę, przerażoną pierwszą wojną światową i wierzącą naiwnie w Ligę Narodów. Na czele ruchu pacyfistycznego stał tak świetny pisarz jak Romain Rolland, ale w Polsce ciśnięte przez Tuwima wezwanie do polskiego żołnierza „rzuć karabinem w bruk ulicy” równało się zbrodni narodowej. Z jednej strony była Rosja, niezadowolona z granic Traktatu Ryskiego, a z drugiej Niemcy czyhające na Pomorze i Poznańskie.

Zaprotestowano gwałtownie, czasem nawet z bezsensowną brutalnością (policzki wymierzane pisarzom spod znaku „Wiadomości”, zbierającym się na „pięterku” w kawiarni „Ziemiańskiej”), ale i wśród przyjaciół poety powstało przerażenie. Opowiadał mi kiedyś Wacław Grabiński (autor Kochanków – jedynej sztuki polskiej o kompleksie Edypa, i autor Lenina, za co skazano go w Sowietach na śmierć), że przyjaciele Julka wysłali do niego deputację, żeby mu jakoś wytłumaczyć, co też narobił! Na co Tuwim: „Czego chcecie, przecież tam są takie dobre dysonanse”.

Si non i vero, i ben trovato. Jeżeli tak było naprawdę, trochę by to rozgrzeszało Tuwima. Tym niemniej przy całym hołdzie dla jego talentu, nie ma dla niego miejsca w polskim narodowym Panteonie, choć jest wielkie miejsce na polskim Parnasie poetyckim! Z drugiej strony trzeba przyznać, że wróciwszy do Polski, nie spadł ani do napisania hołdowniczego wiersza dla „prezydenta Bieruta”, jak to zrobił Iwaszkiewicz, ani do spłodzenia Poematu o Stalinie, jak to zrobił Władysław Broniewski. Tuwim próbował wybrnąć w możliwy sposób z sytuacji niemożliwej, układał słowniki pijackie, redagował księgi humoru polskiego, grzązł w badaniach lingwistycznych, antykwarskich poszukiwaniach, pisał mało i nie tak jak dawniej. Czul zawód, swą pomyłkę, swoją przegraną.

Kiedyś, na imieniny już w powojennej Warszawie obchodzone, dawna wielbicielka przyniosła mu kwiaty z karteczką życzącą poecie, aby „pisał takie piękne wiersze, jak dawniej”.

Sądzę, że Tuwim zrozumiał. I nieraz myślę, jakby się czuł, gdyby dożył czasów antysemityzmu Gomułki, kiedy to pozbawiono Słonimskiego prawa drukowania za to, że powiedział: „Gomułka chce, aby każdy człowiek przyznawał się do swojej ojczyzny. Tylko ja nie rozumiem, czemu moją ojczyzną ma być Egipt”.

Ciągle pisze się o polskim przedwojennym antysemityzmie – był, ale pisze się o nim z ogromną przesadą. Żydzi byli ministrami i słynnymi profesorami wyższych uczelni, nikogo nie usuwano ze służby państwowej czy samorządowej po prostu dlatego, że był Żydem. A tak właśnie robiły „humanitarne, piętnujące antysemityzm” rządy komunistyczne. Tego się nie wypomina! A co do antysemityzmu na wyższych uczelniach, to pozwolę sobie przypomnieć, że w warszawskiej Wyższej Szkole Dziennikarskiej, uczelni chyba jak najbardziej politycznej, nie dopuściliśmy do getta ławkowego. Gdy je próbowano zrobić, cały zarząd „bratniaka” zasiadł na wykładzie po doraźnej stronie żydowskiej. I byłem wybrany prezesem tegoż „bratniaka” przy poparciu głosów żydowskich, nie należąc wówczas do lewicy politycznej.

Tuwim należy dziś do historii. Historia czci jego talent, historia będzie sądzić jego akty polityczne. Ale wydaje mi się, że na tle tego wszystkiego grubą przesadą w oddawaniu hołdu poecie jest zamieszczenie w programie zdania, „Julian Tuwim był jednym z dowodów Istnienia Boga”. Co za wiele, to nie niezdrowo.

W przedwojennej Warszawie Tuwim stale współpracował z polską sceną, dając doskonałe adaptacje-przekłady oraz pisząc teksty dla dwóch słynnych kabaretów „Qui Pro Ouo” i „Cyrulika Warszawskiego”. Fragmenty wierszy, różne zwroty z piosenek, wchodziły do potocznego języka, były tak celne i bezpretensjonalne. Miłość ci wszystko wybaczy lub Stacja Chandra Unyńska stały się częścią warszawskiego idiomu językowego.

Przedwojenny „Cyrulik Warszawski” był teatrem eleganckiego dowcipu, wytwornej urody, subtelnej aluzji. Konferansjerem, którego tutaj było brak, był Fryderyk Jarossy (jego bratanek lansował w Londynie filmy Wajdy, prowadząc kino artystyczne „Academy”), niezrównany w lekkości dowcipów podrzucanych mu przez Słonimskiego i Wieniawę – Długoszowskiego. Były tam takie gwiazdy, jak Lena Żelichowska, Mira Zimińska („bo mężczyźni nie lubieją miłości…”) Stefa Górska, Zula Pogorzelska, Tom, Bodo, Rentgen itd. Grupa wykonawców z Teatru Ateneum nie może się z nimi równać, choć A. Pilaszewska zasługuje chyba na wyróżnienie.

„Cyrulik” był teatrem elitarnym, teatrem dla inteligencji i kulturalnego mieszczaństwa. Zarówno szlagon z prowincji na hulance w Warszawie, jak i tzw. „szary człowiek” nie rozumiałby jego dowcipów, a na pewno by się oburzył na Tuwimowskie tango Szkarłatna wiosna obmyje świat, które dyskretnie pominięto w programie Ateneum. Za to marsz. Piłsudski śmiał się, gdy mu opowiedziano o skeczu bez słów, pokazanym pod tytułem Piłsudski i jego doradcy – na scenie, przy pasjansie, siedział Marszalek, wokół lustra wielokrotnie odbijające jego postać… Nie znaczy to, aby „Cyrulik” leżał plackiem przed władzą – były dowcipy o prezydencie Mościckim, tak zaszyfrowane, że zrozumiałe tylko dla wtajemniczonych. Żeby nie zdradzić sekretu, wstydzono się śmiać… Głucha cisza na sali była bardziej wymowna od wszystkiego…

Szkoda, że do programu nie wprowadzono choćby parę znakomitych szkiców obyczajowych i nie dano większej porcji wierszy Tuwima, tak znakomicie nadających się do recytacji estradowej. Szkoda wielu, wielu rzeczy… Ale sekret leży może w tym, że tamta tradycja jest chyba martwa dla dzisiejszego pokolenia, że nie potrafią już dać widowiska „historycznego”, a próbując włożyć dawną treść w bardziej dzisiejszą formę, dają ludowy Kabaret Tuwima, do czego te literackie wieczory warszawskiej cyganerii zupełnie się nie nadają. Kto mi nie wierzy, niech przeczyta śliczną książeczkę Tadeusza Wittlina Ostatnia cyganeria

Czy to by znaczyło, że nie warto takich przedstawień sprowadzać i korzystać dla nich z pomocy niebywale zasłużonej Fundacji Feliksa Laskiego? Ależ warto, ależ trzeba! Ażeby mieć kontakt z rzeczywistością krajową! Ażeby kolegom z Warszawy móc wytknąć słabość dykcji (słychać za to każde słowo Pakulnis), banalność reżyserii – może coś z tego wyniknie… I żeby przekonać się o prawdzie przysłowia: cudze chwalicie, swego nie znacie! Gdybym miał do dyspozycji, jako reżyser, tutejszych aktorów: Delmar i Kitajewicz – do piosenek i do skeczów, Hankę Rawicz i Zofię Walkiewicz – do poezji i monologów, W. Piekarskiego – do świetnego noszenia fraka, K. Grocholskiego – do postaci charakterystycznych, Szomańskiego – do dekoracji, Gedla i Drue – do opracowań muzycznych, podjąłbym się łatwo pobić obecne widowisko, takie przecież mające powodzenie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji