Polecam
W pewnym momencie postawiłam krzyżyk na Kleczewskiej. Nie po drodze mi było ani z "Makbetem", ani z "Woyzeckiem". Byłam wiąc przygotowana na to, że "Fedra" w Narodowym będzie tylko kolejnym rozczarowaniem. A Maja Kleczewska tym przedstawieniem po prostu wbiła mnie w fotel. Klasyczną historię Fedry zakochanej w swoim pasierbie odczytała przez kilka tekstów: Seneki, Eurypidesa, Enquista, Tasnadiego, tworząc portret kobiety zniszczonej uczuciem. Wplątanej od wieków w tę samą historię, niezależnie od jej pozycji, urody i siły. Pierwsza scena trwa długo, na tyle długo, żeby zapamiętać Danutę Stenkę zastygłą w idealnej pozie. Piękna suknia, szpilki, czerwony ogromny kapelusz, ciemne okulary, dwa rasowe charty u stóp. Ta sama kobieta będzie się wkrótce w upokorzeniu czołgać po podłodze i błagać o miłość, której nie ma i mieć nie będzie. Ta sama kobieta z miłości umrze. Jest w tym przedstawieniu kilka scen, które się pamięta długo po wyjściu z sali przy Wierzbowej. Panope i Teramenes wirujący w tańcu pożądania i przemocy w rytmie rozpaczliwej pieśni Remedios Silvy Pisa. Fedra szepcząca w ciemności do słuchawki swoje wyznanie miłości. Arycja i Hipolit obok siebie, tak blisko, a bez możliwości bycia razem. To nie jest teatr z gatunku podobało się/nie podobało. To przedstawienie, które dotyka lub nie. Kleczewska bezlitośnie i precyzyjnie prowadzi widza przez dwie godziny po najciemniejszych życiowych ścieżkach, budując z aktorami - z wielką odwagą i wrażliwością - opowieść o pożądaniu, miłości, stracie, samotności i śmierci. Pozazdrościć można tytko tym, których ten świat nie dotyczy.
Autorka jest krytykiem teatralnym WIR.