Artykuły

Alojzy Fortunat Żółkowski

W roku 1795 liczny był zjazd we Lwowie osób wszelkiego stanu i dostojeństwa z królestwa polskiego; a ponieważ stało się to w porę karnawałową, pomnożyli zatem niespodziewany zjazd i Galicjanie, którzy pragnąc przybyłym najprzychylniejsze gościnności okazać dowody, przez codzienne uczty, bale i wszelkiego rodzaju zabawy uprzyjemniali im pobyt w tym mieście.

W tak dogodnej porze i usposobieniu do zabaw przybył także z Warszawy do Lwowa Wojciech Bogusławski, zasłużony w historii sztuki twórca teatru polskiego, ze swoim towarzystwem artystów dramatycznych i opery.

Zaledwie się zjawił, wnet wyjednano mu pozwolenie zwierzchności na dawanie widowisk scenicznych polskich i ułatwiono układy z miejscowym teatrem niemieckim, który miał wtedy wyłączny na to przywilej. Słowem rzeczy tak pomyślnie i prędko poszły, że zaledwie kilka tygodni upłynęło, a już artyści polscy wystąpili z operą Fraskatanka, którą przyjęto z zapałem i żywymi oklaskami.

Odtąd widowiska pod kierunkiem Bogusławskiego doznały nieprzerwanych względów publiczności, a coraz szerzej rozwijając się, obejmowały opery, dramata, tragedie i komedie, tak oryginalne jako i tłumaczone.

Występowali na scenie, oprócz samego utalentowanego aktora-przedsiębiorcy, niepospolite artystki i artyści: ze śpiewaczek panie Jasińska, Rutkowska i Kossowska; tenorzyści Kaczkowski, Nowicki, Rutkowski; basiści Szczurowski, Każyński, Baranowski i inni. W tym składzie przez trzy lata teatr polski we Lwowie używał jak największej pomyślności, napełniony zawsze tłumami zadowolonych widzów.

Pomiędzy stale uczęszczającymi zwolennikami widowisk polskich zauważano jednego młodego człowieka średniego wzrostu, okrągłej, pełnej twarzy, oczu piwnych, lecz nadzwyczajnie żywych, który, chociaż nie celował urodą, zwracał jednakże uwagę swoją zawsze wesołą i żywą fizjonomią.

Młodzieniec ten od pierwszego dnia otworzenia teatru Bogusławskiego we Lwowie nie opuścił żadnego przedstawienia i całą duszą zdawał się być przejętym grą aktorów.

Był to kancelista sławnego pod owe czasy adwokata Józefa Dzierzkowskiego, głośnego z nauki, otyłości ciała i surowości względem podwładnych. Ów młodzieniec, Litwin rodem z Nowogrodzkiego, nazywał się Alojzy Fortunat Żółkowski.

W 19 roku życia, gdy zaledwie ukończył szkoły w Krzemieńcu, zaciągnął się do wojska, a po odbyciu krótkiej kampanii, kiedy trzeba było ten zawód porzucić, śmierć obojga rodziców zostawiła go sierotą na świecie.

Wtedy najbliższy jego krewny, rodzony stryj, generał Żółkowski, mieszkający we Lwowie, przyzwał młodzieńca do siebie i upatrując w nim rzadkie zdolności, na prawnika przeznaczył.

Ale żmudna nauka pandektów i ślęczenie nad procesowymi aktami, nie mogły się podobać wesołemu i żywemu chłopcu, który już raz swobodnego zakosztował życia.

Jemuż to było myśleć o prawie lub skrobać, jak się wyrażał, piórkiem, jemu, co miał zawsze w ustach rubaszną piosnkę, gotowe żarty i figle, które pusty śmiech i wesołość wokoło niego rozszerzały!

Przybycie do Lwowa aktorów Polaków, świetne przyjęcie jakiego doznali, ciągle zbierane oklaski i tryumfy, których pan Alojzy był świadkiem, wreszcie wewnętrzny pociąg do sztuki dramatycznej, jaki poczuł od czasu ujrzenia ich gry, rozstrzygnęły jego przyszłość.

Pewnego tedy razu powiedział sobie:

– Co mi tam prawo, co pieniądze stryja! Bodaj to być aktorem! I czemużbym zostać nim nie mógł?

Jak pomyślał, tak i zrobił.

Kiedy więc Bogusławski, skończywszy w roku 1797 swoje przedstawienia, opuścił Lwów, Żółkowski, nic nie mówiąc stryjowi, któryby na to nie pozwolił, spakowawszy swoje rzeczy, ruszył pieszo do Warszawy, aby tam zaciągnąć się pod sztandary Melpomeny.

Zacząwszy podróż z młodzieńczą nieoględnością, postawił jednak na swoim, i to tym to owym sposobem dostał się do Warszawy.

Życie byłej stolicy pod rządem pruskim zupełnie się wtedy zmieniło. Wzięto się do przemysłu i pracy, mało ceniąc zabawy. Toteż i teatr polski, razem z niemieckim otworzony, nie był wcale uczęszczanym i nieszczególnie powodziło się aktorom, czy jak ich wtedy nazywano, komediantom polskim, chociaż znakomita artystka Truskolaska po śmierci swego męża kierowała trupą i dawała przedstawienia w pałacu Radziwiłlowskim, dziś Namiestnikowskim.

Do niej tedy za przybyciem swoim zgłosił się Żółkowski, z oświadczeniem, że chce zostać aktorem i być przyjętym do grona jej trupy.

Wytrawna aktorka, ujrzawszy młodego człowieka, z którego oczu tryskał dowcip, a cała postać bez żadnej przesady była nadzwyczaj ożywioną i komiczną, pojęła, jak korzystny może mieć z niego nabytek. Umowa stanęła łatwo, a w kilka miesięcy potem nowy artysta wystąpił już na scenie w operze Stefaniego Wdzięczni poddani.

Na tym to przedstawieniu publiczność polska ujrzała po raz pierwszy komika, o jakim przedtem nie miała nawet pojęcia, i odtąd Żółkowski został ulubieńcem warszawian, ciesząc się przez lat dwadzieścia kilka stałymi ich względami.

Skoro tylko na afiszu przeczytano jego nazwisko, teatr był pełen, za podniesieniem zaś zasłony, choć jeszcze na scenę nie wyszedł, już usłyszany głos jego za kulisami obudzał śmiech powszechny, śmiech udzielający się wszystkim bez różnicy, nawet tym, którzy go nigdy nie widzieli i języka krajowego nie rozumieli.

Według zdania spółczesnych świadków Alojzy Żółkowski jako aktor nie ma dotąd równego sobie. Jego syn, teraźniejszy znakomity artysta, przewyższa ojca swego talentem i sztuką, lecz nie dorównywa mu naturalną, wrodzoną komicznością.

Natura tak obdarzyła Żółkowskiego ojca, że dosyć było spojrzeć na niego, a każdy ruch jego twarzy pobudzał do śmiechu. Jakakolwiek była rola, chociażby mierna i nudna, on ją ożywił, bawił w niej i rozśmieszał. Tryumfem jego mianowicie były role w małych sztukach jednoaktowych, oryginalnych lub spolszczonych, jak n.p. Kasperek w nieszczęściu, Kasperek w szczęściu, Bankructwo partacza, Asmodeuszek, Płaksa i Wesołowski, Szkoda wąsów, Talizman niewidzialności, Nasze przebiegi, Widowisko, któremu trudno dać nazwisko itp., które jemu wyłącznie winne były powodzenie swoje. W komedji także Dwaj roztargnieni żywego roztrzepańca nieporównanie przedstawiał. Żółkowski wprawdzie i w komediach wyższego rzędu umiał znakomitym być artystą, znając atoli dobrze usposobienie swego czasu i ziomków, rzadko się podejmował poważniejszej roli, pomimo że opiekunowie teatru, klasycy, na bufonady jego sarkali.

Na teatrze ówczesnym rzeczywiście sztuki wzorowe wcale nie popłacały, a publiczność liczniej się zgromadzała na farsy, niż na utwory szlachetnie rozweselające i podnoszące umysł. Pamiętne są owe wiersze, które napisano z powodu pustych ławek na drugim przedstawieniu wytwornie tłumaczonej tragedii Kornela [Corneille’a] Horacjusze:

Jak piękne sentymenta! jak wielki Horacy!
Z uniesieniem powszechnie wołali Polacy.
Co za dzieło! wyniosłość, jak wyborne myśli!
Klaskali, ale przecie drugi raz nie przyszli.

Tenże sam humor i dowcip miał Żółkowski i poza sceną; przytem był przyjacielski, szlachetny, a stąd powszechnie wielbiony i kochany. Lubiono niezrównaną wesołość jego umysłu, a szacowano przymioty serca.

Wiedziano o upodobanych jego miejscach zabawy lub odetchnienia i tam zgromadzenie zawsze było liczne, gdyż każdy chciał go widzieć i słyszeć mówiącego. Dowcip jego tak był przyjemnym w obcowaniu, iż obarczeni najdotkliwszymi smutkami starali się przez kilka chwil z nim rozmawiać, było to bowiem dla nich najskuteczniejszym lekarstwem.

Najczęściej bywał on w kawiarni pod Kopciuszkiem przy ulicy Długiej, gdzie teraz są zakłady litograficzne p. Fajansa. Zwykle po obiedzie zbierali się tam młodzi literaci i artyści, gawędząc o teatrze i literaturze. Alojzy Żółkowski zawsze zakończał te pogadanki lub przeplatał je jakim pociesznym konceptem, który potem całe miasto obiegał. Podobnież w miejscach, gdzie aktorzy przed otwarciem teatru i po scenie zbierali się w jego towarzystwie, dobijano się o przystęp. Żółkowski korzystał z każdej sposobności i sypał jak z rękawa dowcipy, żarty, dwuznaczniki, które przyjmowano głośnym, serdecznym śmiechem. Nazajutrz powtarzali je wszyscy w Warszawie, a stąd rozchodziły się dalej i dalej, gdzie tylko językiem polskim mówiono.

Żółkowski nie tylko na scenie i w rozmowach, lecz także jako autor i tłumacz wielu sztuk dramatycznych, zwłaszcza mniejszego rozmiaru, okazał znamienity dowcip i talent. Piśmiennictwu naszemu scenicznemu dostarczył 74 dzieł, pomiędzy którymi są oryginalne, jak opera Szarlatan, komedie Świątynia nudów, Wszystkowiedz, Dwóch Sieciechów, Pałac Lucyfera, Guwerner, Kozioł, Czaromysł, Dwóch Piotrów, Asmodeuszek z upodobaniem grywano. Z tych niektóre tylko drukiem były ogłoszone. Największe atoli imię zjednały mu ulotne pisemka, które od roku 1811, z początku nie drukowane, lecz tylko pisane, pod tytułem Gazety puszczał w obieg publiczny. Obejmowały one fraszki, śpiewki, igraszki przedstawiające śmieszną stronę ważniejszych ówczesnych zdarzeń. Później znany w literaturze Bruno Kiciński, wydawca Tygodnika warszawskiego „Wandy”, chcąc ożywić pismo swoje, skłonił Żółkowskiego, że swoją gazetę podniósł, rozwinął i zamienił na pisemko humorystyczne, co tydzień dołączane do wspomnionego tygodnika. Wydawał więc Żółkowski najprzód Momusa w półarkuszkach dość obszernie drukowanych, a potem Potpourri, zebrane później razem i wydane osobno z druku. Potpourri w r. 1821 w 1 tomie, a Momus w r. 1824 w trzech cienkich tomikach. Oba treść mają podobną, pełne są humoru, dowcipu i gorzkich nieraz prawd, osłoniętych w szatę żartu. Wiele z umieszczonych tam docinków i dwuznaczników, w których mianowicie celował, opiera się na ówczesnych wypadkach politycznych i krajowych, stąd mało je kto dziś już zrozumie. Inne znowu polegały na znajomości ówczesnych stosunków towarzyskich i tylko dla Warszawian były zrozumiałe.

Niektóre także dwuznaczniki błędnie zostały wytłumaczone, jak np. następny: „O Górecki! O Górecki! tak wołał jeden Mazur, nosząc ogórki po Warszawie”. Utrzymywano, że Żółkowski żartował sobie ze znanego poety Antoniego Góreckiego, zmarłego przed pięciu laty. Tymczasem rzecz się inaczej miała, a kiedy ten dwuznacznik był na świat puszczony, nikt wtedy nie znał poety. Żarcik ów dotyczył złodziei, z następnego powodu. Za rządów księstwa warszawskiego mianowany został w r. 1808 podinspektorem policji Wincenty Górecki, którego obowiązkiem było odkrywać sprawców popełnianych dość często wówczas kradzieży, a tym samym znać dobrze złodziei warszawskich. Zdarzyło się pewnego razu, że Górecki, poszukując świeżo obwinionych o grubą kradzież złoczyńców, szedł Krakowskiem Przedmieściem, a spostrzegłszy znanego sobie złodzieja, który niósł na plecach ogórki, zatrzymał go. Ale filut przebiegły, widząc zbliżającego się podinspektora, zaczął wołać jak przekupnik z mazowiecka: O Górecki! O Górecki! i tym sposobem ostrzegł znajdujących się blisko poszukiwanych, którzy ukryć się zdołali. Dwuznacznik zatem Żółkowskiego przypominał to zdarzenie i dowcipne znalezienie się złodziei warszawskich.

Żółkowski wcześnie nabrał mocnej otyłości, ale na trzy lata przed śmiercią nagle zaczął chudnąć, z czego wywiązała się konsumcja [choroba stopniowo trawiąca, wyniszczająca organizm; suchoty, gruźlica płuc – ETP]. Nie pomogli mu najznakomitsi lekarze ani wody zagraniczne, do których się udawał. Momusa pisał właśnie w epoce słabości swojej, przed wyjazdem do wód. Bóle nawet, jakich doznawał, bynajmniej nie wpływały na jego niczym niezachwianą pogodę umysłu i czerstwość dowcipu, który do śmierci zachował. Z uśmiechem na ustach zakończył swój zawód.

Na kilka dni przed zgonem, kiedy odwiedzał go znajomy literat, który chcąc mu dodać serca, upewniał, że będąc jeszcze w sile wieku, prędko przyjdzie do zdrowia:

– Panie Salezy – odpowiedział mu na to – ja jestem stary, bardzo stary, to już mi się niewiele należy na tym świecie.
– A wieleż lat pan sobie liczysz? – zapytał literat.
– Dziewięćdziesiąt – odpowiedział Żółkowski.
– Jak to?
– Dwa razy tyle używałem co drudzy, to moje czterdzieści pięć lat życia liczą się za dziewięćdziesiąt. Widzisz więc pan, że sztuka lekarska nic mi nie pomoże.

I nie omyliło go przeczucie. Umarł bowiem 11 września 1822 roku. W kilka lat potem wylitografowano trafny wizerunek artysty, pod którym umieszczony był nie mniej trafnie oceniający go następny dwuwiersz:

Mistrzowskim w sztuce swojej postępując torem,
Był rozkoszą słuchaczów, a grających wzorem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji