Artykuły

Właśnie o to chodzi i o nic innego

Na scenę warszawskiego Teatru Narodowego trafiła właśnie Semiramida Rossiniego. Wiadomo było z góry, że sens tego przedsięwzięcia polegał m.in. na tym, że w jednej z głównych ról wystąpi Ewa Podleś i że publiczność zjawi się przede wszystkim po to, by posłuchać jej, a nikogo innego.

Pani Podleś jest dziś gwiazdą światowej sławy, jej występy i nagrania uzyskują najwyższe oceny (dawno nie napotkaliśmy takiego potoku miodu, jak recenzja z jej nagrania Tankreda, opublikowana w numerze 104., mediolańskiego kwartalnika Musica: nagranie dostało pięć gwiazdek, a określenie grandissima, jakim m.in. obdarowano śpiewaczkę, jest tylko jednym z łagodniejszych komplementów, kierowanych przez autora pod jej adresem). Ale przecież tak właśnie jest normalnie i słusznie: do opery chodzi się po to, by słuchać śpiewaków, których się kocha. Oczywiście może być na odwrót: nie chodzi się do teatru wówczas, gdy ma występować ktoś, kogo słuchać zgoła nie mamy ochoty. To założenie sprawdza się nie tylko w sztuce, ale i w znacznie szerszej skali. Ale to już inna sprawa.

Semiramidę wystawiono parę lat temu w Poznaniu, również z Ewą Podleś. Byliśmy tam i nawet napisaliśmy recenzję, a zawierała ona właściwie tylko pochwały. Mieliśmy więc pełne prawo oczekiwać, że w Warszawie oczekują nas również same przyjemności. I rzeczywiście! Pierwsze przedstawienie odbyło się 13 lutego i zapowiedziane zostało jako inscenizowane wykonanie koncertowe. Pomysł polegał na zminimalizowaniu wszystkich pozamuzycznych elementów. Scena zabudowana dużymi schodami, na których siedział sobie chór trzymając nuty na kolanach. Nikomu to nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie. Chór mógł skoncentrować się na śpiewaniu. Śpiewacy (oszczędne kostiumy i charakteryzacja) nie mieli do wykonania żadnych złożonych zadań aktorskich: kilka kroków, parę gestów. Wystarczyło! Dekoracje: kilka potężnych bloków (smoki, posągi itp.) wypożyczonych z przedstawienia Nabucca Verdiego na tejże scenie. Bardzo nam się owo niedoinscenizowanie podobało. A już na pewno było lepsze to niż przeinscenizowanie, z którym ostatnio miewaliśmy do czynienia. Co prawda, skreślenie jednej postaci spowodowało również i to, że tenor musiał adresować miłosne wyznania do powietrza, co zapewne mogło go — w innej sytuacji — nieco niepokoić. A przy tym skreślono mu także dużą i efektowną scenę w pierwszym akcie…

Kierownik muzyczny, p. Grzegorz Nowak, poprowadził rzecz całą w sposób współczesny, a więc dość szybko i mocno. W uwerturze spowodowało to parę kiksów, niektórzy z instrumentalistów mieli problemy z wygraniem wszystkich nut. Ale w rezultacie przedstawienie zyskiwało na energii, a Ewa Podleś miała możliwość zademonstrowania wokalnej wirtuozerii rodem wręcz z legendarnych czasów; mało kto dziś na świecie potrafiłby jej dorównać. Miejscami brzmiało to wręcz niczym mecz pomiędzy primadonną i kapelmistrzem (machaj sobie tak szybko, jak ci się tylko podoba; a ja tak czy i owak wszystko wyśpiewam!). Rezultat bywał fascynujący: ozdobniki, staccata, pasaże fruwały tylko w powietrzu, publiczność słuchała niczym przymurowana, jak gdyby legendarna Guerrina Fabbri zechciała zstąpić po stu latach na ziemski padół. Wszystko w tym śpiewaniu było świetne: barwa, oddech, technika, muzykalność, energia, temperament, pewność siebie, umiejętność śpiewania z innymi (kto dziś to potrafi!). Tak, to jest śpiewaczka, o której trawestując oceny z Michelina można powiedzieć: warta osobnej podróży. Nie wiemy, czy — obecnie — ktokolwiek na świecie jest — w tym repertuarze — jej równy. To był po prostu jej wieczór. Kłaniamy się do stóp, prosimy o jeszcze.

Bylibyśmy jednak niesprawiedliwi, gdybyśmy mieli na tym skończyć. Również i inni soliści dali z siebie wszystko (kto w końcu chciałby być tylko tłem dla gwiazdy?) i rezultaty są godne uznania. Pani Agnieszka Kurowska jest znakomitą śpiewaczką i sama wie, że darzymy ją szczerym szacunkiem i sympatią. Nie będzie mieć przeto pretensji, gdy ciesząc się z jej udanego występu, powtórzymy, że górne dźwięki mogły być pewniejsze i mniej forsowane. Może jednak sala TN jest dla tego rodzaju głosu nieco za wielka i niezbyt przyjazna? Takie rzeczy się zdarzają. Z przyjemnością słuchaliśmy zdyscyplinowanego, profesjonalnego i opanowanego śpiewu pp. Borysiewicza, Mi luna i Świdzińskiego (w porządku alfabetycznym).

Ostatni ze śpiewaków miał chyba najtrudniejsze zadanie: partia tenorowa została napisana przez Rossiniego dla lekkiego koloraturowego tenora z górami śpiewanymi mocno falsetem (tzw. juleczek), a głos p. Świdzińskiego jest już blisko tenora lirico-spinto, co z powodzeniem demonstrował. Tutaj powierzono mu zgoła inną rolę. Musiał zatem założyć swemu głosowi mocne cugle. Dało to dobre rezultaty,

By rzecz zakończyć w dobrym nastroju: następnego dnia postanowiliśmy obejrzeć przedstawienie Semiramidy z nowojorskiej Metropolitan Opera z grudnia 1990 r. (na kasecie wideo). Na scenie były same światowe gwiazdy: June Anderson, Marilyn Home, Samuel Ramey. I co powiecie? Wykonanie nowojorskie wydało nam się jakieś nudne, oratoryjne, pozbawione temperatury i energii, a i poniektóre głosy (nawet bardzo sławne) brzmiały sucho i rzemieślnicze.

Powiemy więc głośno to, co mówiliśmy znajomym w kuluarach: taką Semiramidę jak warszawska można by z powodzeniem pokazać na każdej światowej scenie i zostałaby z uznaniem przyjęta. Można więc zupełnie śmiało niedoinscenizowywać, jeśli się ma na scenie śpiewaków, jak należy. To on: jednak w ostatecznym rachunku zadecydują o tym, czy przedstawienie będzie sukcesem, czy klapą. Dobrze, że nam o tym przypomniano.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji