Artykuły

"Valentino": triumf Krzesimira

"Valentino" w choreogr. Zofii Rudnickiej w Teatrze Wielkim w Łodzi. Pisze Michał Lenarciński w Dzienniku Łódzkim.

Rudolf Valentino - bożyszcze kobiet lat 20. ubiegłego stulecia - jest bohaterem przedstawienia "Valentino" [zdjęcie, które od soboty możemy oglądać na scenie łódzkiego Teatru Wielkiego. Libretto ukazujące pierwszego w dziejach historii amanta kina napisali Zofia Rudnicka i Jerzy Rudzki, a muzykę skomponował Krzesimir Dębski.

Na scenie - za sprawą Jerzego Rudzkiego, który zaprojektował również dekoracje i kostiumy - ożyła epoka królestwa nieokiełznanego kiczu, w jakiej pogrążone było (a i bywa do dziś) Hollywood. Rudzki popisał się fantastyczną wyobraźnią; czerpiąc inspirację z ówczesnych mód, wymyślił takie cuda, jakich nie ma, czym poniekąd skomentował radosną twórczość współczesnych specjalistów haute couture. Wielkie brawa za wyczucie i jednorodność stylu, a zarazem ogromne zróżnicowanie i urozmaicenie. I za poczucie humoru oczywiście.

Dowcipu nie brak także w muzyce Krzesimira Dębskiego; tanga, quickstepy, shimmy, charlstony, fokstroty, a nawet bolera przywołują początki kina i wspomnienie grającego podczas filmowej projekcji tapera. Pastiszowe ujęcie tematu zdaje się jedyną współcześnie akceptowalną formą wypowiedzi o wymyślonym przez samego siebie gwiazdorze, jego życiu prywatnym i twórczych dokonaniach. Dębski skonstruował zatem "Valentino" z muzyki programowej, ilustracyjnej, wybitnie pobudzającej wyobraźnię słuchaczy i - co tu kryć - porywającej do tańca.

Niestety, z tym tańcem w projekcie pt. "Valentino" kłopot największy. O choreografii Zofii Rudnickiej nie sposób cokolwiek powiedzieć, bo jej w przedstawieniu po prostu nie było. Hektary znakomitej muzyki pozostawały zatem niezagospodarowane. Bo też i co można powiedzieć już przy pierwszej scenie, chcącej - postępując za muzyką - opowiedzieć o reakcji tłumów, wywołanej śmiercią boskiego Rudolfa? Że piękna żałobna pawana, stworzona przez Dębskiego, na scenie jest wyłącznie rachitycznym przemarszem osób wznoszących ręce w geście rozpaczy. A co można powiedzieć, gdy z orkiestrowego kanału strzelają ognie wspaniałego tanga, a na scenie jakaś pani niemrawo szura nogą, a pozostali w liczbie kilkudziesięciu stoją, jakby przybici do podłogi gwoździami?

I tak jest od sceny pierwszej do ostatniej. Momentami, gdy ruch się ożywia, w geście widać ogromne przywiązanie pani Rudnickiej do estetyki socjalistycznej nocnej restauracji, w której o północy pani Samanta albo Andżelika "robiła" toples. W tych chwilach na widowni do rymu brakowało tylko stolików z kieliszkami i zakąską.

Uważam za skandal to, co zrobiła, czy też raczej czego nie zrobiła, Zofia Rudnicka w łódzkiej operze. Otrzymała do dyspozycji znakomitą muzykę, profesjonalną orkiestrę i jako dyrygenta kompozytora dzieła. Otrzymała świetnego scenografa i trzysta (!) znakomitych kostiumów. Otrzymała wreszcie zawodowy zespół baletowy z koryfejami, solistami i primabaleriną włącznie. I wszystko zaprzepaściła za sprawą albo beztalencia, albo lenistwa. Osobiście czuję się oszukany. Spodziewam się, że zasoby finansowe Zofii Rudnickiej niepozwolą na to, by zwróciła teatrowi w całości koszty produkcji. Jestem jednak przekonany, że jako człowiek honoru - odda chociaż honorarium i przeprosi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji