Artykuły

Jeszcze Polska nie zginęła

"Trans-Atlantyk" w reż. Waldemara Śmigasiewicza na Scenie Letniej Teatru Miejskiego w Gdyni. Pisze Jarosław Zalesiński w Życiu.

W pięćdziesiąt lat po wydaniu Trans-Atlantyku reżyser Waldemar Śmigasiewicz przekonuje nas, że polskie widma równie mocno jak przed pół wiekiem trzymają nas za gardło. Pokazał to w swej teatralnej adaptacji powieści na plaży w Orłowie.

Gdyński Teatr Miejski darzy Witolda Gombrowicza szczególną estymą. Od kilku już lat nosi jego imię, regularnie też proponuje premiery oparte na tekstach pisarza, urządza Herbatki u Gombrowicza. Nadwornym inscenizatorem w Gdyni jest Waldemar Śmigasiewicz.

W Roku Gombrowiczowskim nadszedł czas na inscenizację Trans-Atlantyku. Teatr wystawił go na swej letniej scenie - na plaży w Orłowie, kilka kilometrów od gdyńskiego portu, skąd w 1939 roku pisarz na pokładzie statku pasażerskiego m/s Chrobry wypłynął w rejs do Argentyny.

Jak paradować w bryczesach

Można się było spodziewać, że dzisiaj reżyser obowiązany wręcz będzie pójść za przedmowami do Trans-Atlantyku autorstwa samego Gombrowicza. Pisarz, pamiętamy to przecież, przestrzegał, aby przypadkiem nie odczytywać nazbyt ciasno jego powieści jako rodzaju aktualnej satyry na sanacyjną Polskę. Nie chciał też, by umieszczano Trans-Atlantyk jedynie w polskich realiach. Problem dotyczy nie stosunku Polaka do Polski, ale człowieka do narodu instruował Gombrowicz w przedmowie do wydania z 1957 roku. Skoro więc wybiliśmy się na niepodległość, charakter uniwersalny Trans-Atlantyku tym bardziej powinien się nam narzucać. Ale dla Śmigasiewicza wcale nie jest to takie oczywiste. Jego spektakl jest, rzec by można, Polską podszyty. Do tego stopnia, że reżyser nie obawia się nawet gestów z punktu widzenia owych przedmów Gombrowicza zakazanych. Sposób, w jaki Minister (Mariusz Żarnecki) odgarnia poły fraka czy Podsrocki (Bogdan Smagacki) paraduje w bryczesach i rogatywce ma w sobie coś z satyry na sanacyjną Polskę. Reżyser nie widzi powodów, dla których należałoby odrywać powieść od jej bezpośredniego, historycznego kontekstu. Nie skusiły go także - Bogu dzięki - żadne pomysły uwspółcześniające strój czy zachowania. Po cóż cokolwiek uwspółcześniać, skoro - zdaje się mówić Śmigasiewicz - od czasu napisania Trans-Atlantyku nic się w Polakach nie wydarzyło i nie zmieniło?

Fantazja czy farsa?

Co w historii dzieje się po raz drugi, powraca ponoć jako farsa. Co trwa niezmienione - również w farsę się przemienia. Śmigasiewicz, by nam to pokazać, decyduje się na spektakl, który ma w sobie coś z klownady, z cyrku. Najlepiej widać to może w scenie przyjęcia u Gonzala. Z jednej strony - zakompleksiony polski zaścianek, śpiewający Polonia, Polonia, z drugiej - zblazowany, ociężały, jak po przejedzeniu, świat kultury Zachodu, lubujący się w grze cytatami, hołdujący homoerotycznej modzie (swoją drogą - dopiero dziś to kulturowe proroctwo Gombrowicza z Trans-Atlantyku nabiera w Polsce aktualności). Niby jedno i drugie jest tu sobie przeciwstawione, ale okazuje się równie nieautentyczne i równie wrogie wolności indywiduum. Nic więc dziwnego, że w końcowej scenie figury jednego i drugiego obozu mieszają się we wspólnym chocholim tańcu.

Nie podejrzewam, że Śmigasiewicz do tego przepija, niemniej jego Trans-Atlantyk wydaje się dobrą ilustracją myśli pewnego krakowskiego filozofa, który na progu naszej niepodległości ogłosił efektownie prezentujący się sąd, że Polska znalazła się między rolą zaścianka i papugi: między przywiązaniem do swej zamkniętej kultury, a imitowaniem obowiązujących na Zachodzie mód. Nasza szansa polegać miała na znalezieniu ścieżki pomiędzy jednym i drugim. Spektakl Śmigasiewicza zdaje się mówić, że w tyle już lat od odzyskania wolności nie ruszyliśmy się z miejsca. Tak jakby w ślad za wolnością polityczną Polakom nie zaświtała niepodległość duchowa. Bo czyż wyjściem, czy jakąś dojrzałością są chłopięce zabawy tenisową piłką, jakiej oddaje się para młodych bohaterów: Syn i Horacjo?

Śmigasiewiczowi nie udała się trudna sztuka przełożenia w całości tekstu Gombrowicza na spójny wartki spektakl. Są tu sceny świetne, są i nieruchawe. Tak samo ma się rzecz z aktorami. Dobre, na miejscu tu, charakterystyczne role Ministra czy Ojca (Eugeniusz Kujawski) idą w parze z nazbyt kabaretowym Gonzalem (Stefan Iżyłowski), który w powieści jest przecież figurą dość demoniczną. Skomponowanie przedstawienia wzdłuż plaży, bokiem do widowni, nie wydaje się szczęśliwym pomysłem. Można by tak jeszcze wybrzydzać, ale nie posuwajmy się w tym zbyt daleko: nad morzem w Gdyni powstało ciekawe odczytanie Trans-Atlantyku.

Kubik polski

Spektaklowi zawdzięczamy przynajmniej dwie warte wieczoru na plaży myśli. Pierwsza taka, że w dobrym tekście nie trzeba niczego uaktualniać, aby zabrzmiał on zaskakująco współcześnie. Myśl druga związana jest z udanym scenograficznym pomysłem przedstawienia: wielkim zbitym z desek sześcianem, z którego na początku sztuki wydostają się postaci przedstawienia, po to, aby w finale zostać w nim na powrót zamknięte. Tak jakby reżyser otworzył nasze polskie głowy, pokazał, co mamy w nich poupychane, i zamknął je na powrót. Trochę zimno i duszno robi się po tej operacji. A ostatnie słowa, dobywające się ze skrzyni: Jeszcze Polska nie zginęła, brzmią tak ponuro, jak to się Mazurkowi Dąbrowskiego wyjątkowo tylko zdarza.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji