Śmiesznie i nic więcej
Po tak wybitnym przedstawieniu jak "Mistrz i Małgorzata" ' Bułhakowa, będącym bez wątpienia wydarzeniem artystycznym sezonu, najnowsza premiera w tym samym Teatrze Współczesnym w Warszawie musi rozczarowywać. Mowa o prapremierze "Życia wewnętrznego" Marka Koterskiego, autora i zarazem reżysera przedstawienia.
Najkrócej mówiąc, jest to przedstawienie o niczym. Bo przeniesienie na scenę niejako żywej "fotografii" naszego codziennego bytowania w M-3 lub M-4, z całą zwyczajnością tegoż i niczym więcej - co najwyżej może śmieszyć widza. Toteż śmieszy. Wystarczy, że na scenie ukazuje się Krzysztof Kowalewski a publiczność już się śmieje. Ogromnie lubi aktora i zna przecież jego możliwości aktorskie. Wie, czego potrafi dokonać na scenie. I nie zawodzi się. Chwilami jowialny, trochę, zagubiony i nieporadny, chwilami bardzo nerwowy, operuje Kowalewski dość prostymi środkami wyrazu. Zarówno w technice podawania tekstu, interpretacji i ekspresji słowa, jak też przy wygrywaniu gagów farsowych (bo takowe są tutaj) i sytuacji. I choć sporo z nich znamy już, widzieliśmy wielokrotnie czy to na scenie, czy w filmie, to przecież wciąż nas bawią.
W roli żony bohatera występuje Marta Lipińska. Zakochana w swoim mężu żona, uważająca go za alfę i omegę we wszystkim, wyczekująca na każdy przyjazny (i więcej) gest ze strony tamtego. Ubrano aktorkę w nieefektowne kostiumy, deformujące sylwetkę i niejako wyznaczające jej sposób chodzenia, siadania, zachowywania się na scenie - wszystko po to, by było śmiesznie. Przecież jednak obok tonu komediowego nie zabrakło u tej znakomitej aktorki tu i ówdzie przebijającego tonu lirycznego, tak charakterystycznego dla jej emploi.
W relacjach między żoną i mężem w "życiu wewnętrznym" odnaleźć można coś iz klimatu dawnego radiowągo Pana Sułka i Pani Elizy.
Jedyną zaletą tego przedstawienia jest właśnie znakomita gra aktorów: Marty Lipińskiej i Krzysztofa Kowalewskiego.
Tylko dla nich warto obejrzeć to przedstawienie. W sferze myślowej bowiem, nie wnosi ono nic nowego ani do naszego życia, ani do naszej dramaturgii, ani też nie wzbogaca wyobraźni i nie prowokuje intelektualnie.
Autor prawdopodobnie miał ambicję stworzyć coś na miarę studium frustracji współczesnego człowieka, a może dezintegracji małżeństwa lub życia rodzinnego. Ostał się jeno zamiar. Bohater to wprost maniakalny frustrat, któremu przeszkadza wszystko co żyje (no, może z wyjątkiem seksownej sąsiadki), łącznie z własną żoną. Nienawidzi ludzi, ma dość świata i jego spraw. Upływa kolejny dzień (a jest ich w przedstawieniu siedem) niemal identyczny, podobny do poprzedniego i do przyszłego.
Sceniczną wersję "Życia wewnętrznego" poprzedził film Marka Koterskiego o tym samym tytule, lecz nie z tym samym scenariuszem (drobne różnice). Jednakże film jest ostrzejszy w wymowie, wyraź-niejszy w rysunku postaci i oscylujący w kierunku groteski. Przedstawienie zaś zrealizował Marek Koterski jako komedię bulwarową.
Nie jestem przeciwna tzw współczesnej drmaturgii użytkowej pod warunkiem wszakże, iż niesie ona sprawy ważne dla obu stron: teatru i widza.