Artykuły

Zimowa baśń

"Królowa śniegu" w reż. Marcina Wierzchowskiego w Teatrze Współczesnym w Szczecinie. Pisze Artur D. Liskowacki w Kurierze Szczecińskim.

Kiedy na scenie Teatru Współczesnego pojawiała się klasyka literatury dziecięcej, można było mieć pewność, że teatr traktuje swój ukłon w stronę młodszego widza nad wyraz poważnie i nie jest to owa - dość powszechna - praktyka, zgodnie z którą sięga się po "dziecięco-młodzieżowy" tytuł głównie po to, żeby wpisać sobie w repertuar coś miłego, bezpiecznego, a powiedzmy też, że i atrakcyjnego marketingowe "Pinokio" w reżyserii Marka Pasiecznego czy "Tajemniczy ogród" w reżyserii Tomasza Obary to były po prostu dobre, wartościowe przedstawienia, które mógł z przyjemnością obejrzeć zarówno widz młodszy, jak i dorosły.

"Królowa Śniegu" wpisuje się w ten właśnie nurt To spektakl o dojrzewaniu, o utraconym, a potem odzyskanym dzieciństwie, o cenie, jaką się płaci za prawdziwe fascynacje, o samotności i miłości. Opowieść konsekwentnie wyprowadzona z finału słynnej baśni, w której przygody Kaja i Gerdy kończą się ich powrotem do domu, gdzie oboje spostrzegają, że są dorośli. Więc może byli już - stawali się - dorośli, gdy Kaj odszedł od Gerdy? Jest przecież tak, że uczymy się świata odrzucając to, co bliskie, tracąc to, co się nam zdaje zbyt

znajome, krzywdząc tych, którzy nas kochają.

Ta opowieść jest bardzo pomysłowa i urodziwa teatralnie, acz trzeba przyznać, że uroda to nie bez skaz. Marcin Wierzchowski, który przygotował adaptację "Królowej Śniegu", skorzystał tu z nie mniej klasycznego przekładu Stefanii Beylin. Ze smakiem nawiązując do jej konwencji i stylistyki, ale i bawiąc się nią. Choćby wtedy, gdy dość swobodnie traktując wykreowane światy, antropomorfizację roślin i zwierząt, zderza trochę archaiczny, poetycki język opowieści z umownością jego scenicznego kształtu i "dopiskami" własnymi. Czasem drobnymi, gdy wprowadza w tekst współczesną mowę młodzieżową z jej popularnymi zwrotami ("ale czad", "ścierna" itp.), czasem zaś istotniejszymi, gdy wpisuje w baśń to, co ma być kluczem do jej zrozumienia. O ile pierwszy zabieg można uznać za dyskusyjny (niweczy klimat i nie zawsze trafia do młodszych dzieci), ale uzasadniony, jako próba nawiązania kontaktu z widzem, o tyle drugi budzi spore wątpliwości. Nie sądzę np., by przedstawianie historii Kaja i Gerdy jako odwróconej wersji mitu o Orfeuszu i Eurydyce (tym razem to Gerda-Eurydyka szuka Kaja-Orfeusza) tak natrętną podpowiedzią jak opowieść Babki (Iwona Kowalska) w ogóle było potrzebne. Dla dzieci to sygnał zbędny, bo zbyt odległy, niejasny, a dorosły powinien takie sensy czytać bezpośrednio z przedstawienia. Które zresztą daje ku temu okazję. Nie wiem też, czy było konieczne dopowiadanie uczuć między Kajem (Arkadiusz Buszko) i Gerdą (Małgorzata Klara) monologami, które wygłasza dziewczyna. Jej miłość nie musi być nazywana, nawet jeśli to słowa bez patosu; jej miłość to wędrówka w poszukiwaniu Kaja.

Wędrówka pokazana zresztą dynamicznie i sugestywnie, bez lukrowania zimy, w przestrzeni chłodnej nie tyle od śniegu (jego jedyną prószącą obecnością jest pierze sypiące się z poduszek, którymi okładają się w zabawie Kaj i Gerda), ile od wzajemnych relacji pomiędzy ludźmi. I od zimnego połysku czarodziejskiego zwierciadła, które się rozprysło wokół, wbijając się nam w oczy i serca. Efektowne i mroźne ramy nadaje tej metaforze lustra już pierwsza - zabawna, ale i groźna - scena, w której mamy okazję spojrzeć w swe okrutnie prawdziwe (zniekształcone?) odbicia.

Biała, oszczędna, by nie rzec surowa, scenografia pozwala też sobie wyobrazić zarówno przestrzeń zimowej wędrówki, jak i kamienne, bezduszne osiedla, których mieszkańcami są dzisiejsi Kaje i współczesne Gerdy. Wierzchowski wypełnia tę przestrzeń na tyle bogato, że baśń ogrzewa nas jednak swoim czarem - nie ma tu wprawdzie (słusznie) słodkich wariacji na temat Disneya, ale jest na przykład cień klimatów Szancera, którego ilustracje do Andersena towarzyszyły tak wielu pokoleniom; np. Mała Rozbójniczka (Alina Czyżewska) zdaje się przeniesiona wprost z kart książki, podobnie jak gromada zbójców, zabawnych zresztą wielce i niepokojących niezrozumiałym językiem (A. Buszko, R. Gondek, P. Walich). Nad całą opowieścią unosi się skądinąd ta aura zimnego (rzekłbym czarnego, ale baśń utrzymana jest przecież w... białej tonacji) humoru: postać Wrony (Grzegorz Młudzik), moherowe berety Gołębi (K Pawicki, I. Kowalska, G. Madej), Renę - tj. renifer - zblazowany i wieloznaczny (Wiesław Orłowski), to nie tylko pomysły teatralne, to także znaki rzeczywistości, która obrazuje świat Czarodziejski, ale i realny, skądś już nam znany...

Szkoda tylko, że intrygująco pomyślana postać Królowej Śniegu (Robert Gondek) - będącej tyleż personifikacją naszych pragnień i lęków, co istotą tajemniczą, też pragnącą miłości - rozpływa się gdzieś w tym rozległym, skrzącym się od znaczeń i zaproszeń do zabawy (świetna, energetyczna i klimatyczna muzyka) spektaklu. Wiem, że nie ma jej w finale i u Andersena, lecz żal, że tak łatwo znika ze sceny, na której zdążyła zaistnieć chłodną obecnością.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji