Językowy freestyle
"Paw królowej" w reż. Łukasza Kosa z PWSFTViT w Łodzi na IX Ogólnopolskim Festiwalu Sztuki Reżyserskiej Interpretacje w Katowicach. Pisze Aleksandra Czapla-Oslislo w Gazecie Wyborczej - Katowice.
W trzech czwartych genialnie, o jedną trzecią za długo i za dużo. Ponadczterogodzinny "Paw królowej" wg powieści Doroty Masłowskiej pokazano na festiwalu sztuki reżyserskiej.
Masłowską czytam na raty. Do połowy jak najbardziej z zachwytem, ale im dalej, tym zachwytów już mniej. Słynną debiutancką "Wojnę polsko-ruską pod flagą biało-czerwoną" przeczytałam w dwóch trzecich. Nasyciwszy się jednak fantastycznym językiem, absolutnie niezainteresowana treścią i losem bohaterów, reszty nie ukończyłam. Z prezentowanym na tegorocznych Interpretacjach przedstawieniem "Paw królowej" było podobnie - w trzech czwartych genialnie, ale o tę jedną trzecią za długo i za dużo.
Zdarzyła się rzecz niewątpliwie ciekawa - po raz pierwszy do katowickiego konkursu zakwalifikowano przedstawienie dyplomowe studentów, w tym przypadku - IV roku Wydziału Aktorskiego Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej z Łodzi. Z młodym zespołem pracował Łukasz Kos, który - choć w zamiarze miał "Beniowskiego" - zatracił się w drugiej powieści Masłowskiej i pracując zaledwie ponad miesiąc, stworzył teatralnego pawia. Rzeczywiście, jest się czym chwalić i puszyć.
Kilkanaście młodych osób rozpiera na scenie taka energia, jakiej niewiele starsi etatowi aktorzy mogą im zazdrościć. Nie sądzę, by równych emocji dostarczył im "Beniowski" i nie ma wątpliwości, oglądając ich przez ponad cztery godziny na scenie, że słusznie o swojej rzeczywistości opowiadają językiem 20-latki Mc Doris. W zaimprowizowanym teatrzyku-kabarecie - pod łuną migoczących neonów - śpiewają, bełkoczą, szydzą, kpią, recytują, wrzeszczą, rymują i wyrzucają z siebie jak z karabinów maszynowych serie słów-pocisków w stronę publiczności.
Chaotyczny, językowy freestyle układa się w tragikomiczną opowieść m.in. o losach muzyka fatalisty Stanisława Retro i poetki neolingwistki Anny Przesik czy o telewizyjnej prezenterce Magdalenie Mosznal. Ale to bez znaczenia. Nieistotne co, istotne jak. W spektaklu widza uwodzi przede wszystkim Masłowska - to, jak układa frazy i zderza metafory, jak szyki w zdaniach zamienia, jak mnoży wulgaryzmy ze słowami uznanymi za piękne, jak kompiluje slogany, reklamowe hasła i przekształca to wszystko w literackie kolaże. Mogłoby to trwać w nieskończoność, i to chyba jedyna słabość tego spektaklu. W zasadzie mógłby się skończyć w dowolnym momencie, począwszy od drugiej połowy.
Czy Łukasz Kos ma szanse na Laur Konrada? Obawiam się, że nawet jako reżyser, a więc demiurg świata scenicznego, w tym przypadku stoi i tak w cieniu Masłowskiej. Wybierając ten tekst, stworzył - owszem - żywioł dla młodych aktorów, sam nie zostawiając sobie jednak dużego pola.