Dobry początek Orłowskiego
"Końcówka" {#au#247}Becketta{/#}, opublikowana w 1956 r. i wkrótce potem wystawiona, poraziła widzów i krytyków czarną wizją rzeczywistości. Tym, co fascynuje w tej sztuce najbardziej, jest prawda powiedziana do końca, bo Beckett, który stawia pytania ostateczne, nie cofa się przed odpowiedziami trudnymi do przyjęcia. Nie stwarza żadnych złudzeń, nie daje łatwej nadziei.
"Im bardziej wpycha mi nos w błoto, tym bardziej jestem mu wdzięczny" - powiedział o twórczości Becketta angielski krytyk Harold Pinter.
Najnowsza wrocławska inscenizacja "Końcówki" w reżyserii Jacka Orłowskiego została przygotowana na scenie otwartej, w małej sali Ośrodka Badania Twórczości Jerzego Grotowskiego. Widownia - to zaledwie cztery rzędy krzeseł, dzięki czemu każdy widz jest blisko sceny. Pozwala to z jednej strony na obserwację nawet najdrobniejszych szczegółów, co jest ważne w sztuce tak statycznej, operującej techniką zbliżenia filmowego. Z drugiej zaś - trudną Beckettowską prawdę o ludzkiej egzystencji mówi się, "stojąc" twarzą w twarz z publicznością.
Nad rzeczywistością ciąży nieuchronny "koniec", ale to nie on jest najgorszy. Najtragiczniejsza jest powolna agonia, destrukcja, którą człowiek sam sobie zgotował.
W swoim przedstawieniu Jacek Orłowski podejmuje próbę odnalezienia pozytywnego przesłania, nadziei w tym czarnym dramacie. Nie może nią być Bóg. Liczne odwołania do Biblii w sztuce, a zwłaszcza scena modlitwy świadczą o niemożności nawiązania kontaktu człowieka, takiego, jakim jest, z Bogiem.
Ostatniej szansy można szukać tylko w ziemskiej, choć trudnej do przyjęcia, rzeczywistości.
Potrzebę uczuć, szansę znalezienia ratunku w innych pokazują najwyraźniej sceny z Nell i Naggiem, zagrane w tym przedstawieniu niemal lirycznie przez Krzesisławę Dubielownę i Cezarego Kussyka.
Postacie sztuki kreowane są tak, aby ukazać w nich cechy ludzkie, aby jednak wzbudzały współczucie.
Hamm - gra go Krzysztof Bauman - jest zły i odrażający, jednocześnie jednak ma w sobie cień uczucia dla Clova. To postać pełna lęku przed pustką życia. Znamienne, że większe przerażenie wywołuje w nim słowo "szarość" niż "koniec". Ten ostatni jest oczywisty, lecz potrzeba sensu, nadziei jest w każdym bardzo silna. Tą nadzieją jest drugi człowiek, nawet jeśli czasem kontakt z nim polega na zadawaniu mu cierpienia. Hamm Baumana to kaleki olbrzym, postać oscylująca między siłą a słabością. Aktor o mocnym głosie, wyraźnych rysach twarzy został dobrze obsadzony w roli, która musi być zagrana głównie mimiką i głosem.
Clov, którego gra Henryk Niebudek, jedyna postać w tej sztuce poruszającą się po scenie, to ociężały, nieforemny służący. Jest - w przeciwieństwie do Hamma - wewnętrznie martwy, bez życia. Jednak w końcu to on podejmuje próbę wyrwania się z zaklętego kręgu i, w tej inscenizacji, odchodzi rzeczywiście.
Przedstawienie jest ważne, nie tylko dlatego, że wartościowe artystycznie. Na świat czasem należy spojrzeć oczami Becketta.