Artykuły

Ludzie dawnej estrady

W niedzielę Andrzej Dąbrowski będzie dwudziestym gościem Niny Repetowskiej w jej cyklu "Ludzie estrady. Śpiewane rozmowy". Jednak nie o malutki jubileusz idzie, ale o coś, co te spotkania dowodzą - publiczność ochoczo słucha artystów skazanych na nieistnienie przez radio i telewizję - pisze Wacław Krupiński w Dzienniku Polskim.

Gdy pomysł się rodził, jego inicjatorzy też słyszeli: "Co wy robicie, przecież to są wykonawcy już zapomniani, kto na nich przyjdzie, nie ma sensu ich ściągać...".

Zaczęli w marcu 2005 roku, zapraszając krakowianina Zbigniewa Wodeckiego. W sali Śródmiejskiego Ośrodka Kultury, niewielkiej, sto osób pomieści, a jeśli otworzyć pomieszczenie sąsiednie i trochę więcej - słuchaczy był nadkomplet. Biletów zabrakło na wiele dni przed spotkaniem. .

Były piosenki, była rozmowa. Krakowski piosenkarz i muzyk przyznał się, że jest poczwórnym dziadkiem (- Jak się zostaje ojcem tuż po dwudziestce... - wyjaśniał), że lubi kolor czerwono-czarny (był to bodaj ukłon w stronę występującej w takich barwach gospodyni wieczoru, która czerwień, nie tylko szminki, uwielbia od lat), że w młodości czytał pod kołdrą pamiętniki Casanovy... I naturalnie przywołał swoje znane piosenki, grając, jak zawsze na skrzypcach i trąbce. Zachwyt zebranych był absolutny.

I tak inauguracyjne spotkanie, czerpiące z prostej formuły rozmowy przeplatanej występem pokazało, że, wbrew niedowiarkom, cykl może odnieść sukces.

Jako następny pojawił się starszy od Wodeckiego o sześć lat Andrzej Rosiewicz, kiedyś idol mas, od lat pozostający na obrzeżach estrady i mediów, jeśli nie liczyć Telewizji Trwam i takoż toruńskiej rozgłośni. I co? Dwa razy wystąpił. I znów tłum. Tym razem była nie tylko rozmowa, nie tylko znane i nowe piosenki, ale i swoiste show. Doszło nawet do pojednania, i to pod flagami Unii Europejskiej, Warszawy z Krakowem, czyli ślubu, jakiego Repetowskiej i Rosiewiczowi udzielił Łukasz Lech. Tak państwo Repetosiewiczowie nie tylko podbili publiczność, ale i bawili się sami.

Kolejne spotkanie, znów z krakowianinem, Jackiem Wójcickim, najmłodszym artystą, jaki pojawił się w tym cyklu, bo dominują osoby urodzone w latach 30. i 40., a śpiewający aktor przyszedł na świat raptem 47 lat temu. Na wszelki wypadek spotkanie od razu przeniesiono do sali hotelu Pollera, która mieści ok. 250 osób. A i tak okazała się za mała. Bisów, sądząc po reakcjach słuchaczy, też było zbyt mało.

Zamykała przed wakacjami spotkania Halina Frąckowiak, niegdyś solistka Grupy ABC Andrzeja Nebeskiego (Napisz, proszę, Za mną nie oglądaj się...), potem jakże popularna solistka (Idę dalej, Serca gwiazd, Dancing queen, Papierowy księżyc, Bądź gotowy do drogi), acz w ostatnich latach piosenkarka mało widoczna - i znów w ŚOK-u był nadkomplet.

Zatem we wrześniu, skoro zaproszono wielką gwiazdę, czyli Jerzego Połomskiego, rocznik 1933, powrócono do sali Pollera. Gdyby miała miejsc dwa razy tyle, też byłaby za mała. Naturalnie cała sala śpiewała z piosenkarzem, a on każdą nutą, każdą frazą dowodził, że "Ludzie estrady" to pomysł idealnie trafiony, a pokolenia artystów, ignorowanych przez radia i telewizje (bez względu na to, czy to stacje komercyjne, czy utrzymywane przez podatników) mają się o niebo lepiej od obecnych idoli jednosezonowego użytku. Cóż, widać nawet w tej dziedzinie Polska musi być kuriozum; we Francji ponad 80-letni Charles Aznavour nagrywa płytę, w USA 80-latek Tony Bennet na swe urodziny tworzy znakomity album z gwiazdami estrady, u nas - liczą się jedynie młodzi i jeszcze młodsi, nawet jeśli głównie dowodzą, że śpiewać każdy może, nawet jeśli trochę gorzej, by odwołać się do tekstu Jonasza Kofty.

I tak można by opisywać kolejnych gości Repetowskiej - a i Łukasza Lecha, o którym ona mówi, że to bardzo ważna siła napędowa i "pomysłodawcza" nie tylko tego cyklu. Sława Przybylska, Bogusław Mec (zbiedzony latami zmagania się z chorobą pokazał nadspodziewane siły), Andrzej Sikorowski (bo o krakowianach inicjatorzy spotkań cały czas pamiętają), Halina Kunicka, Alicja Majewska (z Włodzimierzem Korczem, naturalnie), Tadeusz Woźniak, Bohdan Łazuka, Irena Jarocka, Leszek Długosz. Te spotkania odbywały się już w Klubie Garnizonowym, przy ul. Zyblikiewicza, w sali, gdzie i 300 osób siadało. A jak trzeba było - czterysta. I też była to kropla w morzu oczekiwań miłośników piosenki, a konkretnie piosenek Ireny Santor. Biletów brakło znacznie przed jej występem. Był to wieczór jakże czarowny, a klasy wykonawczej i kultury estradowego bycia mogliby się uczyć od piosenkarki wszyscy młodzi. Oczywiście, gdyby uczyć się chcieli.

Skąd sam pomysł? Wcześniej Nina Repetowska prowadziła w ŚOK-u cykl "Ludzie sceny"; nieźle szło - spotkania z Haliną Gryglaszewską, Zofią Kalińską, Tadeuszem Kwiatkowskim, Mieczysławem Górkiewiczem, Piotrem Różańskim, Józefem Opalskim gromadziły starsze grono teatromanów, chętnie słuchających rozmów przeplatanych fragmentami ról, poezją. I pewnie miałyby te wieczory ciąg dalszy, ale po spotkaniu z Jerzym Nowakiem gospodyni wieczorów powiedziała - dość. Znakomity aktor opóźnił tego wieczoru godzinę swego spektaklu, by o 18 być na spotkaniu, a potem nie było nawet na taksówkę, by go odwiozła, nie dostał kwiatka... Brak pieniędzy. - Zabolało mnie to tak - mówi aktorka - że zrezygnowałam z tych spotkań.

Tyle że każdy, kto zna Ninę Repetowska - a znają ją nie tylko teatromanii, bo to osoba, której trudno nie dostrzec nie tyle z racji czerwonej fryzury, co szalonego temperamentu - wie, że ona siedzieć bezczynnie nie potrafi. Nie darmo zaprzyjaźniony przez lata z aktorką Jan Poprawa napisał o niej: "wiotka istotka o głosie syreny okrętowej i bojowym temperamencie młodego bulteriera". Zatem wymyśliła "Ludzi estrady", bo przecież jako aktorka i na estradzie spędziła lata, dorabiając na niej w czasie studiów, współtworząc Teatrzyk Piosenki UJ i Studencki Teatr Piosenki Hefajstos, a potem wojażując pod instytucjonalną egidą Estrady Krakowskiej, a personalnie pod skrzydłami niestrudzonej Marii Kwiecieniowej. To w Estradzie po latach zawiąże aktorka Krakowski Teatr Faktu, w ramach którego przygotowała swoje monodramy i który firmuje też "Ludzi estrady".

Zresztą to dla śpiewu wybrała zaraz po dyplomie nie etat w Starym Teatrze, kierowanym przez jej promotora Zygmunta Htibnera, ale w Rozmaitościach (dziś Bagateli). Tam bowiem, w spektaklach "Niech no tylko zakwitną jabłonie", "Kiss Me Kate", "Słomkowy kapelusz" mogła realizować swą pasję wokalną.

Tę pasję widać i w czasie wieczorów z ludźmi estrady; Repetowska nie tylko wie, o czym rozmawia, ale i z nieskrywaną radością rwie się do mikrofonu sama podśpiewując. - Tak, łapię za mikrofon, podśpiewuję, bo nie wytrzymuję, zwłaszcza jak są to moje ukochane piosenki.

Wyjątkowe pod tym względem było spotkanie z Leszkiem Długoszem, kolegą z Hefajstosa. Były wspomnienia, piosenki, były łzy wzruszenia. Nina Repetowska nie ukrywa swego zapatrzenia wstecz, w niegdysiejsze epoki, w dawne gwiazdy. Nieprzypadkowo jeden z monodramów poświęciła Mirze Zimińskiej, inny - gwieździe kina niemego Poli Negri. Jej wcześniejsze recitale "Karuzela z refrenem", "Strych z piosenkami" też były przywracaniem pamięci rozmaitych staroci, śpiewanych bibelotów. Jako autorka tekstów kilku piosenek także odwoływała się do tamtej estetyki: Już nie dla ciebie jest kwiat mojego ciała...

"Ja się zawsze teatrem bawiłam, nigdy nie robiąc nic dla tzw. kariery" - wyznała mi parę lat temu aktorka, a zresztą nawet nie musiała; jej zawodowe życie, a to już cztery dekady, unaoczniają to jaskrawo. Albo wyznawała: "Im jestem starsza, tym bardziej chce mi się wygłupiać, by pokazać, że można być starym i wesołym". I jeszcze: "Ja mam kocią naturę, muszę zjeść, żeby żyć, ale przede wszystkim muszę się bawić".

"Ludzie estrady" to okazja do zabawy, ale i do rozmów, bo Repetowska również niezwykle mówić lubi, I nie kryje, że te spotkania - o podtytule "Śpiewane rozmowy" - trochę się wymknęły jej zamierzeniom, bo przeważają piosenki, a nie dialog. - Tak, jestem gadułą i dlatego miało być przynajmniej pół na pół... To mi się nie udaje i to mnie drażni... - mówi wprost. Zresztą bywało, że na tym tle dochodziło między nią a Łukaszem Lechem do ostrych sporów. On bowiem wyczuwał, a i słyszał, że ludzie bardziej chcą piosenek. Zresztą ilekroć gospodyni wieczoru pytała: "A może mają Państwo jakieś pytania, czy też ma artysta śpiewać?" - reakcja sali była jednoznaczna. Wykonawcy też przeważnie wolą śpiewać.

Publiczność tego cyklu to głównie osoby, które słuchały zapraszanych piosenkarzy w czasie ich i swej młodości - w latach 60.- 70. - Wspominanie młodych lat - wskazuje jako przyczynę obecności na prawie wszystkich wieczorach sędzia Jadwiga Osuchowa, gdy pytam ją, co jest największą wartością tego cyklu. I wcale nie jest odosobniona. Inny powód wskazywany przez publiczność, a w niemałej części przychodzi to samo grono, to właśnie chęć posłuchania tych, których nie ma w radiu, w telewizji, a którzy repertuarem

i warsztatem jakże górują nad obecnymi gwiazdkami i idolami. Plus - sentyment do dawnych, jakże znanych i lubianych piosenek. Choć bywało, że gwiazdy tamtych lat zaskakują i nowym repertuarem, nieraz wręcz, jak w przypadku Ireny Jarockiej, szlachetniej brzmiącym.

Parę miesięcy temu Łukasz Lech zainicjował ankietę; publiczność miała spośród artystów wybrać tych, których chciałaby posłuchać. Na czele znaleźli się: Tercet Egzotyczny (bilety na dwa występy wyprzedano na trzy tygodnie wcześniej), Piotr Szczepanik, Eleni, Joanna Rawik (będzie w kwietniu), Andrzej Rybiński (wystąpi w maju)...

Kto dalej? Lista jeszcze jest niemała: Wojciech Korda, Danuta Błażejczyk, Alibabki, Janusz Laskowski, Krystyna Giżow-ska... Może da się namówić Zbigniew Kur-tycz, tylko czy jeszcze śpiewa, wszak to rocznik 1918, bo np. kilkanaście lat młodsza Rena Rolska wyznała, że chętnie przyjedzie na spotkanie, ale śpiewać nie będzie, a np. jej rówieśniczka Wanda Warska wciąż występuje. A może udałoby się ściągnąć Seweryna Krąjewskiego, bo podobno zamierza wrócić na estradę?

Kilka osób odmówiło. Krystyna Prońko nie przyjęła warunków finansowych, Zdzisława Sośnicka z uśmiechem powiedziała, że owszem, ale jak będzie z nią 150-osobowa orkiestra... Nie udało się z Hanną Banaszak, z Krzysztofem Daukszewiczem - jego agentka przyznała, że ma on w tym czasie zawody wędkarskie i dla takiej stawki nie będzie ich przerywał.

Jednak najczęściej zapraszani reagują radością, jak ostatnio Joanna Rawik.

- O, tak dawno nie śpiewałam w moim Krakowie...! - ucieszyła się. Andrzej Zieliński, po starej znajomości z Niną Repetowska, specjalnie przyleciał z Nowego Jorku, by wystąpić z bratem Jackiem. Wielu gości nie kryje satysfakcji po tych wieczorach, kiedy zaproszeni na kolację oceniają sam recital i pomysł cyklu. I fakt, że to Kraków.

Choć, gdy Łukasz Lech po raz pierwszy telefonuje do kogoś, to najpierw długo opowiada o samej idei, o tym, kto już był i jak było wspaniale, by - jak mówi - amortyzować trudny moment, czyli pytanie o pieniądze. Bo ich stać na honoraria o wiele, wiele niższe: od 1,5 tys. do góra 4 tysięcy, w przypadku zespołu. Zatem musi przekonać, że tu ważna jest idea, że to spotkania z miłości, że przychodzą na nie prawdziwi miłośnicy, pasjonaci... Sam zresztą jest zwariowanym pasjonatem, absolwentem studium wokalno-aktorskiego, śpiewającym, występującym, i to nie tylko u boku Niny Repetowskiej, zatem i mówi o tym cyklu z pasją, która zaraża. I pewnie ta pasja tak łączy tych dwoje, mimo że dzieli ich ponaddwukrotna różnica wieku.

Dla Lecha są to fantastyczne spotkania z ludźmi, którzy ukształtowali jego gust, jego wnętrze, nie tylko może im się przyglądać na estradzie, ale i prywatnie. A bywa, że nocne kolacje ciągną się długo w noc i jest jak w dawnej piosence Rolskiej: "I tak się trudno rozstać, i tak się trudno rozstać". Tak było np. z Tadeuszem Woźniakiem i jego żoną; wiem coś o tym.

Bilety na te spotkania też mają ceny nietypowe - 25 zł. I twórcy cyklu upierają się, że tak ma pozostać, bowiem wiele osób, które przychodzą, to emeryci, zubożali inteligenci. Dla nich te spotkania to wielka sprawa. - Ze łzami w oczach zaczepiają mnie na ulicy, dziękują, opowiadają o swych przeżyciach, wzruszeniach - mówi Repetowska.

Dlatego tak zabiega, wspierana przez dyrektora ŚOK-u Janusza Palucha, o te niewielkie dotacje, jakie daje Wydział Kultury Urzędu Miasta; i oby dawał nadal, bo ten cykl na to w pełni zasługuje!

Od kilku miesięcy "Ludzie estrady" występują w teatrze Groteska, w sali mniejszej niż na Zyblikiewicza, za to dającej większy komfort i wykonawcom, i publiczności. A i Łukasz Lech jest zadowolony, bo może dawać upust swej pasji tworzenia scenografii, czym wykazał się przed występem Tercetu Egzotycznego.

Ten cykl to swoiste perpetuum mobile. - Czas pracuje na naszą korzyść, codziennie inni się starzeją, będą dochodzić nowi nestorzy estrady... - śmieje się Nina Repetowska. I choć nieraz marudzi, czuje się, że te spotkania ją bawią, dając asumpt do niewielkich choćby szaleństw. A kilka lat temu wyznała mi: "Na pewno zrobię wszystko, by życzenie, aby do końca nie opuściło mnie szaleństwo, się spełniło".

Jak znam aktorkę, a znam, ona słowa dotrzyma.

Na zdjęciu: Nina Repetowska.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji