Tematy noszę w sobie
Rozmowa z JERZYM ŁUKOSZEM, autorem sztuki "Hauptmann", której prapremiera odbyła się 17 listopada 2001 roku o godz. 19 w Teatrze Norwida w Jeleniej Górze.
- Reżyser Waldemar Krzystek przyznał, że do napisania sztuki o Hauptmannie namawiał cię długo i usilnie. Co zadecydowało ostatecznie o podjęciu tego tematu?
- Często jest tak, że jeśli temat jest w autorze, to wyzwolenie go może być już kwestią przypadku. Waldemar Krzystek przypomniał mi o finale życia i dramatycznych okolicznościach śmierci Hauptmanna. Jestem germanistą, znałem więc oczywiście te fakty, ale nie przypusz- czałem, żeby po napisaniu "Tomasza Manna", zainteresował mnie kolejny utwór literacki na tematy, które mają bardzo rzetelnie ustalony przez historyków i filologów kształt dziejowy. Nie wolno w takim przypadku popełniać błędu ignorancji, ale z drugiej strony, jeśli jest się pisarzem, trzeba pamiętać, że najwyższą prawdą literatury jest fikcja. Fakty faktami, trzeba je uszanować, ale ktoś te dialogi musi ułożyć. Filolodzy i historycy nie wiedzą, o czym rozmawiał Gerhart Hauptmann o czwartej nad ranem przy koniaku z oficerem politycznym Armii Czerwonej... Dlatego gdy Krzystek powracał do Hauptmanna, ja zmieniałem temat. Dopiero po pewnym czasie stwierdziłem, że jednak zostałem zainspirowany. Rozmowy te wyzwoliły we mnie coś, co nosiłem w sobie. Tekst zszedł ze mnie jak wodospad.
- Zaintrygowała cię sama sytuacja czy raczej wielki pisarz u schyłku, postać w końcu kontrowersyjna...
- Ani przy "Tomaszu Mannie", ani przy "Hauptmannie" nie skupiałem się na biografii. Jako germanista uszanowałem zewnętrzne fakty, ale każda biografia w swoim wymiarze wewnętrznym pozostawia ogromne przestrzenie dla fikcji literackiej. Tu nie ma sprzeczności pomiędzy stuprocentową prawdą historyczną i stuprocentową fikcją. Żaden pisarz nie kusił mnie opracowaniem scenicznej wersji biografii. Hauptmanna także potraktowałem - podobnie jak Tomasza Manna - jako pewien przypadek w dziejach ludzkości. Stary schorowany pisarz i koślawy Mefisto - politruk Armii Czerwonej Sokołow, który przyszedł do pisarza w celu przeprowadzenia denazyfikacji. Zainteresowała mnie sytuacja, którą buduje ta para; dramat, który się między nimi wytwarza. Przypadek, który nazywam być może górnolotnie pewnym casusem: stary olimpijczyk i butny, choć uładzony i oczytany politruk. Rozmowa, która jest jakąś grą. Hauptmann przebywa już w wymiarach ostatecznych - to umierający człowiek. Sokołow chce o coś zawalczyć. Próbuje pozyskać pisarza dla nowego porządku, nie wiedząc, że ten - wbrew temu, co deklaruje - nie jest już w stanie podjąć się ani też spełnić żadnych zobowiązań. Stąd dramatyczny zwrot rozmowy i sztuki.
- Wątek kuszenia artysty, wplątania go we flirt z władzą, jest istotny zarówno w "Tomaszu Mannie", jak i "Hauptmannie".
- Interesowała mnie cała konstelacja ludzka. W "Hauptmannie" taka wizyta emisariusza, nowej rzeczywistości jest katalizatorem wielu wstrząsów, które dotknęły dom Hauptmanna, dotknęły pisarza w ciągu całego życia. Pozwoliłem sobie jedynie na hipotezę rozwoju wypadków podczas takiej sumującej nocnej rozmowy. Ale spróbuję już nie napisać trzeciego dramatu o postaci historycznej. Gdybym chciał znowu rozważyć środkami dramatu sytuację kuszenia pisarza przez polityka i odwrotnie, flirtu z władzą, raczej wymyśliłbym postaci... Choć przypadki autorów kokietowanych przez władzę lub kokietujących władzę można mnożyć. Myślę tu choćby o Jarosławie Iwaszkiewiczu, o którym - obiecuję - nie napiszę dramatu. On, podobnie jak Mann, jak Hauptmann, jest w tej szczęśliwej sytuacji, że właściwie cokolwiek by mu wyciągano w charakterze zaszłości, broni się swoim dziełem. I to jest rozstrzygająca sprawa. Stąd moje zawikłane historie autorów wplątywanych we flirt z władzą są pogodne. Bo oni wszyscy są kimś, a ci partnerzy - nawet Hitler w przypadku "Tomasza Manna" - są ludźmi, których historia odnotuje lub nie. Cóż oni mogą zaoferować komuś z trwałym dorobkiem poza ulotną krótkotrwałą koniunkturalną historią?
- Krytycy teatralni nadmieniają, że ostatnio idziesz przez sceny jak burza.
- Teraz mam się chwalić?... "Tomasza Manna" wyreżyserował Krzysztof Orzechowski w Starym Teatrze w Krakowie w 1999 roku i nadal jest tam grany (to trzecia realizacja sztuki). Czynione są starania, aby "Hauptmanna" pokazać w teatrze telewizji. Dziś jest prapremiera "Hauptmanna" w Teatrze Norwida w Jeleniej Górze, a pojutrze we Wrocławiu w ramach Festiwalu Teatralnego WROSTJA odbędzie się prapremiera mojego monodramu "Grabarz królów". Ten sam tekst realizowany jest w Londynie jako opera. Intrygują mnie aktualnie oznaki zainteresowania moimi sztukami spoza Polski. Zaskoczyło mnie choćby, że sztuka o "Hauptmannie" prawie równocześnie z drukiem w "Dialogu" miała swoje edycje w Rosji i Niemczech. Być może będą tam realizacje... W sumie najgłośniej jest o moim "Tomaszu Mannie", rok temu na Targi Książki we Frankfurcie, przetłumaczonym na język niemiecki. Może przez to odczuwam, że bardzo żywo funkcjonuję w obiegu teatralnym.
- Na swój sukces pracowałeś latami. Jesteś zaskoczony, że wszystko tak nagle wybuchnęło?
- Przede wszystkim nie nazwałbym tego sukcesem. Nigdy nie dążyłem do tego, żeby rozbłysnąć. Zawsze robiłem swoje i tylko swoje. Robiłem w skupieniu i próbowałem iść za radą pewnego poety niemieckiego, który mówił, żeby siedzieć w ciemności i robić swoje, jak długo się da, nie wychodzić w światła reflektorów, bo to nie sprzyja skupieniu. Jeśli człowiek decyduje się na pisanie, to nie jest rzecz obliczona na efekt, na sukces, na statystycznego czytelnika. To rzecz obliczona na pewną karierę horyzontalną. Masz budować w sobie przestrzenie, które cię wzbogacają. Po to, żeby z odbiorcą wejść w istotny dialog, nie żeby go epatować czy żeby go przymusić do statystycznie efektownego zakupu książki w stu tysiącach egzemplarzy. Najważniejsze, żeby mieć tego jednego, dziesięciu, tysiąc odbiorców, ale istotnych. Tak się budują istotne więzi w życiu duchowym kraju i świata. Moja filozofia jako człowieka piszącego była zawsze taka, żeby budować te moje małe obiegi odbiorcze, które stają się coraz szersze, co oczywiście mnie cieszy.
- Nurt dramaturgii jest teraz ważniejszy w twojej twórczości od prozy, zresztą zauważanej i nagradzanej?
- Nie. Do dramaturgii mam trochę dystans. Pierwszy dramat napisałem w 1995 roku - to był "Tomasz Mann" - czyli już jako stary facet, autor kilku książek prozatorskjch, eseistycznych. Chcę, żeby te proporcje zostały zachowane.
- ...a więc tylko flirt...
- ...flirt; krótkotrwały, ale poważny. Chciałem mieć to doświadczenie za sobą. Układanie dialogów z myślą o teatrze jest ważnym doświadczeniem także dla prozaika. Pisząc utwór, który stoi na dialogach, wiele się nauczyłem. Teraz budując swoje dialogi w utworach narracyjnych, robię to inaczej. Śmiem twierdzić, że robię to lepiej.
- Aktualnie pracujesz nad...
Kończę książkę, która w połowie grudnia będzie już wydana. Są to moje dzienniki z ostatnich dziesięciu lat z dłuższymi dygresjami w postaci całych esejów, nowel. Jest tam też mój dramat, który celowo zostawiłem w takim stanie, w jakim tam jest, o Heinrichu von Kleiście... tu zaprzeczam dokładnie temu o czym mówiłem, że nie będę już więcej zajmował się pisarzami... ale mój dramat nie traktuje o postaciach historycznych, a jest powtórzeniem dwieście lat później dramatu Kleista i H. Vogela z 1811 roku: w zupełnie innych uwarunkowaniach duchowych; obyczajowych.
Dla pisarza zawsze najważniejszy jest utwór ostatni?
- Dla mnie najważniejszy jest teraz utwór "Przygotowania do ślubu", utwór narracyjny, który już niedługo wydrukowany zostanie w "Twórczości". To stustronicowy tekst - podobnie jak mój "Powrót", który miał dwie realizacje sceniczne - zewnętrznie proza, a wewnętrznie dramat. Absolutnie do wykorzystania w teatrze: sytuacja jest dramatyczna, sposób budowania obrazu również. Jeśli mi wolno tak określić, jest to alegoria życia, która zaczyna się nicością i w nicości ma swój finał... Ja mam ciągle nadzieję, że się rozwijam, i jeśli to nie jest złudzenie, swój ostatni utwór uważam za nie najgorszy, jeśli nie najlepszy - stąd jest mi najbliższy. Mam nadzieję, że chociaż ludzie teatru mają zwyczaj sięgania po tworzywo do "Dialogu", tym razem zrobią wyjątek, tak jak to uczynili w przypadku "Powrotu" również drukowanego w "Twórczości" i spróbują spojrzeć na "Przygotowania do ślubu" jako na materiał do przedstawienia teatralnego.
- Wracam do "Hauptmanna". Mieszkasz we Wrocławiu i Michałowłcach. Zwłaszcza to ostatnie miejsce sprzyjało chyba zainteresowaniu tematem.
- Bez Michałowic na pewno nie czułbym tego tematu tak jak w tej chwili. Na mojej trasie z Wrocławia do Michałowic leży jagniątkowska willa Hauptmanna, Widzę ją o różnych porach dnia, nocy, o różnych porach roku... Patrzę na tę przestrzeń, od razu ją zaludniając, zapełnia- jąc tamtymi postaciami. Staram się nie projektować swoich wizji, tylko wywołać te postaci z tych piwnic, zakamarków... Ja je powołuję do życia na ten krótki czas. To jest moc autora i źródło niemałej satysfakcji... Zresztą w tych karkonoskich przestrzeniach dobrze mi się pra cuje. Pracuję chodząc...
-...podobnie jak Hauptmann...
- ...tylko, że mnie nie stać na sekretarza... W górach "noszę" tematy. W mieście, we Wrocławiu, pozostaje do wykonania już tylko praca redakcyjna. Nanoszę na komputer to, co wymyśliłem, w przestrzeniach karkonoskich.
Dziękuję za rozmowę.