Dyskrecja Lukrecji
Gdy z doszczętnie rozkwaszonym nosem i jedynkami do wymiany wychodziłem z morderczego zwarcia z myślowym i estetycznym thrillerem "Powrót", miałem już pewność, że tylko reżyser Paweł Miśkiewicz zajdzie na scenicznym ringu naprawdę daleko. Po prostu ma chłop prawdziwy talent. Wielu u nas młodych zawodników pilnie uprawia modną dyscyplinę teatralną, zwaną Wolną Amerykanką Metafizyczną, ale tylko w ciosie Miśkiewicza tli się boża iskra. Jego prawy sierpowy absolutnie wszystko jest w stanie zmienić w ciemny plankton tajemniczości i strącić na dno Rowu Mariańskiego. A tu, na dnie teatru, czyli u Miśkiewicza w domu, nie masz człowieku najmniejszych szans - ciśnienie czarnej wody rozpruwa ci żyły. Jakby tego mało było, Miśkiewicz dysponuje również fenomenalną pracą nóg.
Czy wiecie, ile razy w ciągu dwóch godzinnych rund "Powrotu" zdawało mi się, że już Miśkiewicza mam na linach, że już się nie wywinie? A chyba z pięćdziesiąt razy. Pięćdziesiąt razy już wy prowadzałem mój klasyczny cios zwyczajnego ludzkiego pytania: ale o co ci, szanowny artysto, tak naprawdę chodzi, i pięćdziesiąt razy ma prostacka rękawica kłuła powietrze. Pięćdziesiąt razy Miśkiewicza już nie było w narożniku.
Powie ktoś - a po coś tam lazł, po coś się gramolił między liny, skoro wiesz, że nie dla psa kiełbasa Wielkich Tajemnic Życia i Umierania? Powie ktoś tak - i kompletnie się wygłupi. Przepraszam bowiem najmocniej, ale dla kogo niby jest teatr, jak nie dla zwykłego, szarego człowieka, co normalnie oddycha, je, wydala, myśli, słowem - co jak Pan Bóg przykazał, sobie żyje, po czym umiera? Dla samego Miśkiewicza? Dla paru nawiedzonych recenzentów, co już w kołysce posiedli subtelną umiejętność dłubania prawą stopą w lewej półkuli mózgu, tyle że najpierw muszą go jakoś znaleźć? A może dla Krystiana Lupy? Przecież teatralna poetyka tego, dla naszych młodych zawodników istnego Papy Sztama, wycieka z "Powrotu" każdą z licznych szpar! Już nawet nie chce mi się rozwijać tematu: Mistrz a uczniowie, nie chce mi się, bo ileż można?
Normalny człowiek siada na widowni Miniatury i znowu dostaje w łeb metafizyką bez dna, co w istocie płaska jak naleśnik, i to bez sera. Na scenie znowu coś się smętnie samo z siebie bredzi na okoliczność Wielkich Tajemnic Życia i Umierania. Normalny człowiek wolno grzęźnie w bigosie "Powrotu", pichconym na ciemnych kościach realistyczno-naturalistyczno-teologiczno-oniryczno-wszelakich. Powieki skleja mu lita szarość, godne "Koszmaru z ulicy Wiązów" nuty na amen zaklajstrowują uszy, spać się chce jak jasny gwint, a tu śledzić wypada nieskończony szereg na krzyku albo szepcie podanych rewelacji o istocie rzeczy. Jakaś dorosła kobieta popada w metafizyczny szał z powodu kaszy gryczanej, która zdradziecko jaglaną się okazała; dorosłego mężczyznę ogarnia sina dewocja, ponieważ odkurzacz jest za ciężki; wszyscy szukają jakiegoś ważnego kija; stary wuj, który najpierw leży na marach, później zmartwychwstaje i opowiada, jak ciekawie jest w niebie; historia Odyseusza na losy Chrystusa się nakłada, główny bohater zaś ględzi w tle o ukochanych roślinkach, które na prochach spalonych zwłok uprawia. Jako że w głównej roli wystąpił sam Miśkiewicz, całe to urocze ogrodnictwo kremacyjne normalny człowiek uznać musi za symboliczne. Stary wuj powiada, że na naszym świecie wszystko jest złudzeniem. Niestety, stary wuj straszliwie się myli. "Powrót" nie jest złudzeniem, w związku z czym trudno się dziwić, że rozsadzone w kącie sceny płaczki płaczą bardzo intensywnie. I do końca.
Nie sposób się dziwić płaczkom, jak i nie sposób - kozie, która definitywnie odmówiła wejścia na scenę. Bo trzeba wiedzieć, że "Powrót", którego tematem jest oczywiście wszystko, porusza również ciężką kwestię: koza a duchowe cierpienia człowieka. Otóż, jedna z kluczowych postaci (w "Powrocie", rzecz jasna, każda postać jest kluczowa), niejaka Halina, tak bardzo cierpi z powodu nieodwzajemnionej miłości do głównego bohatera oraz z powodu nieodwzajemnionej miłości do aktorstwa, że nie tylko jest najbledsza na scenie, ale również informuje, że przyjęła pod dach uroczą kozę o imieniu Lukrecja, która jest balsamem na jej bóle wewnętrzne. Wprawdzie Miśkiewicz nie rozstrzyga problemu, czy rogata Lukrecja ma coś wspólnego z rodem Borgiów, ale to akurat detal, choć głęboki. Grunt, że w jednej z kluczowych scen (w "Powrocie", rzecz jasna, każda scena jest kluczowa) blada jak moje ubite jedynki Halina, rozmawiając czule z Miśkiewiczem, mocno dzierży w garści sznur, który niknie za kulisami. Normalny człowiek, patrząc na napięty jak struna sznur, wie już wszystko. Wie, że do drugiego końca sznura przywiązana jest Lukrecja, która zapiera się wątłymi kopytkami i za nic nie chce wleźć w światła reflektorów. Lukrecja ma rację, dobrze kombinuje. Bo jeśli na scenie jest już jeden "Powrót", to na cholerę tam jeszcze druga koza? Jako dowód wrodzonej mądrości Lukrecji, przedrukowujemy odpowiednie zdjęcie. Przedstawia ono "Powrót" w skrócie.