Każdy artysta nosi w sobie dziecko
Było to w środku lata. Pewien zwyczajny sobie młody człowiek jechał z Hamburga, swego rodzinnego miasta, do uzdrowiska Davos w kantonie Graubunden. Jechał w odwiedziny na przeciąg trzech tygodni. Tyle wystarczy, żeby każdy wielbiciel Tomasza Manna wiedział, że to początek "Czarodziejskiej góry", genialnej powieści, genialnego, czytanego na całym świecie pisarza.
Nie każdy, nawet największy miłośnik literatury wie, że autor wznoszącego się na szczyty metafizyki "Doktora Faustusa" cierpiał na pospolitą biegunkę. Jeżeli nie wie, to się dowie ze sztuki Jerzego Łukosza "Tomasz Mann", wyreżyserowanej przez Krzysztofa Orzechowskiego na małej scenie Starego Teatru.
Zapatrzeni w wielkość dzieł geniuszy, nie widzimy w nich ludzi, którzy miewają całkiem przyziemne problemy i przypadłości. A właśnie przede wszystkim ci wielcy posiadają słabości, śmiesznostki, tym wyraźniejsze im urastają w naszej wyobraźni do nadludzkich rozmiarów. Przecież król też na piechotę w pewne miejce chodzi.
Grany przez Jerzego Święcha Tomasz Mann został wyposażony w całkiem prozaiczne, nie mające nic wspólnego z literaturą cechy. Spotykamy go w dość podłym hotelu w Szwajcarii, gdzie po dojściu Hitlera do władzy i po spaleniu Reichstagu schronił się przed faszystowskimi atakami. Jednak wciąż, na przekór wszelkiej logice, myśli o powrocie do swojego monachijskiego domu.
Święch pokazuje tu nieco zdziwaczałego mężczyznę z uporem poszukującego okularów i bez chwili przerwy narzekającego na swoją sytuację. Od czasu do czasu aktor akcenuje jednak jego bystrość umysłu, przez ironiczne spojrzenie na otaczającą go rzeczywistość. Jak każdy artysta ma w sobie coś z dziecka, którego upór dominuje nad zdrowym rozsądkiem.
Niańką tego tkwiącego w pisarzu dziecka jest jego żona Katia (Anna Dymna) - opiekunka, pełniąca rolę zarówno pielęgniarki z nadludzką cierpliwością podającej źółka, jak i pocieszycielki, wnoszącej przynajmniej trochę praktyczności w rozwibrowany świat artysty. Anna Dymna gra całkiem zwykłą, choć posiadającą własne zdanie żonę. Nie usiłuje już się podobać mężowi, o czym świadczy po domowemu rozsunięty zamek w spódnicy czy gruba warstwa kremu nakładana na twarz. Ta kobieta wiele już przeszła u jego boku, co zdarza się jej wypomnieć w chwilach zdenerwowania.
Równie mocno jak Katia chodzi po ziemi Frank (Zbigniew Kosowski), który jest tu tym trzecim, uzupełniającym małżeńskie relacje. Aktor gra tylko pozornie prostego fryzjera, który w pierwszej części okazuje się gestapowskim szpiegiem, by po emigracji do Stanów Zjednoczonych przekształcić się w domorosłego intelektualistę o aspiracjach pisarskich. Początkowo jego postać służy do pokazania bezgranicznej naiwności Manna, by w amerykańskiej rzeczywistości spełniać jego demokratyczne zapędy.
Z przedstawieniem Krzysztofa Orzechowskiego niby wszystko jest w porządku - aktorzy grają dobrze, scenografia autorstwa Urszuli Kenar jest całkiem przyzwoita, ale wychodząc z teatru odczuwałam pewien niedosyt. Spektaklowi zabrakło nerwu, dreszczyku emocji, który kto jak kto, ale Tomasz Mann powinien wzbudzić.