Parada maminsynków
Teatr, zwłaszcza ten młodszy, wciąż roztkliwia się nad niedojrzałymi starymi końmi.
Kiedy Witkacy pisał "Matkę" w 1924 roku, bohaterem uczynił domorosłego filozofa żywiącego młodzieńczą chęć generalnej zmiany świata. Kazał mu wynająć salę na odczyt i rzucić publice w twarz radykalny program przebudowy społeczeństwa. Skutkiem był tumult, łamanie krzeseł i wściekły atak na prelegenta, który musiał salwować się ucieczką w domowe pielesze. Rewolucjonista-idealista zrezygnował z misji. Został bubkiem, bawidamkiem i kokainistą, a głównie wampirem ssącym soki z łona rodzicielki.
Protest song maminsynka
Kiedy młody reżyser Grzegorz Wiśniewski wystawił kilka miesięcy temu "Matkę" w gdańskim Wybrzeżu, idealistę przerobił na protest rockowca. Kazał mu walić w bębny i skandować sprzeciw wobec współczesnych brudów i nieprawości. Lecz w oryginale ze sceny padały niepopularne i po części obraźliwe recepty społeczne - tu lecą tylko slogany tak ogólnie słuszne, że bezpiecznie obojętne. Tamten młody próbował na serio zmierzyć się ze światem i dopiero potem z podwiniętym ogonem zmykał wypłakać się w domu. Ten zaś cały czas jest płaczliwym maminsynkiem. Reżyser natomiast prowadzi rzecz tak, jakby żądał dlań od widzów współczucia.
A czemu tu współczuć? Na miły Bóg, dlaczego teatr, zwłaszcza ten młodszy, z takim uporem każe nam roztłdiwiać się nad starymi końmi, które przeszedłszy biologiczne pokwitanie, niby prowadząc samodzielne życie, wciąż nie mogą psychicznie dojrzeć do dorosłości? Ich symbolicznym reprezentantem mógłby być kultowy już (!) Hamlet Krzysztofa Warlikowskiego w Rozmaitościach, wkraczający do sypialni matki królowej nagi i bezbronny, oczekujący utulenia i pociechy. Że taki brzydki ten świat? A gdyby nawet, to czy warto bezradnie pokrzyczeć i zaraz padać przed nim na plecki?
Przygnieciony żoną
Diabli biorą, gdy spojrzeć, ile wysiłku angażuje się w imię tak wątpliwej sprawy. "Matka" w Gdańsku przynajmniej jest zwartym, dynamicznym widowiskiem - tylko dramat odczytano tak, że Witkacy by się zapłakał. A "Koronacja" Marka Modzelewskiego w Narodowym? Autor jest lekarzem od lat próbującym sił w dramacie. Pisywał teksty kabaretowe, ma w dorobku futurologiczną groteskę i melancholijną komedię o eutanazji. "Koronacja" trafiła do Laboratorium Dramatu, nowego wynalazku w strukturze Teatru Narodowego. Reżyser Łukasz Kos wraz z autorem i aktorami parę miesięcy hartowali tekst, sprawdzali jego nośność. Powstało lekkie, miłe przedstawienie, dowcipnie oświetlające znane kawałki z życia. Tyle że w środku tego obrazka znowu wylądował niegłupi i atrakcyjny 30-latek cierpiący na niemożność dorośnięcia do odpowiedzialności. Przygnieciony żoną, z którą wszystko mu wychłodło, kochanką, z którą też idzie źle, matką traktującą drągala jak wieczne dziecko tudzież ojcem konserwującym swój autorytet apodyktycznym powarkiwaniem.
Rozdwojony w sobie
Modzelewski rozdwoił bohatera na bezwolnego Maćka (Andrzej Konopka) i niewidocznego dla innych Króla (Robert Więckiewicz), komentatora i podpuszczacza. Po prostu ucieleśnił znaną przypadłość, gdy "jakiś głos" w człowieku szepcze: "Zrób coś, zdecyduj się, czemu, kretynie, jesteś taki bierny?".
Te przekomarzania wypadły efektownie, a Łukasz Kos zrobił, co mógł, żeby wszystko toczyło się zgrabnie i sympatycznie. Co nie przesłania faktu, że oto kolejne ambitne przedsięwzięcie teatralne kręci się wokół maminsynka, Króla Maciusia nie-Pierwszego. Inne postacie rysowane są tak, by ilustrować jego bezradność, a widownia ma wyjść z sali rozbawiona, ale i pełna empatii wobec nieszczęśnika.
Czy doczekamy teatru, który infantylne stare konie potrafiłby zaśmiać na śmierć? Łączącego wyrozumiałość z ostrością widzenia słabości - odtrutką na tę wybaczającą tkliwość, która zda się zalewać sceny jak słodka powódź?