Artykuły

"Carmen" w brzydkich dekoracjach

"Carmen" w reż. Adama Frontczaka w Operze Wrocławskiej. Pisze Grzegorz Cholewa w Gazecie Wyborczej - Wrocław.

Nowa wrocławska "Carmen" to triumf śpiewaczki Ewy Vesin. Niestety, tylko jej, bo spektakl Adama Frontczaka nie ma ani stylu, ani dramaturgicznego napięcia.

Adam Frontczak, przez lata etatowy asystent reżyserów spektakli Opery Wrocławskiej, postanowił efektownie zadebiutować także jako szef całości. Pomysłów miał mnóstwo. Dla przykładu - uwertury słuchamy przy podniesionej kurtynie, patrząc na tłum zgromadzony w fabryce papierosów, gdzie - jak w objazdowym kinie - wyświetlany jest film o korridzie. Trop wydaje się czytelny: będzie to opowieść o ludziach, którzy wiodą nudne, pracowite życie i marzą o święcie. Potem też jest nieźle. Scenka z sewilskich koszar (przyjmijmy, że miejscem akcji jest Sewilla, bo w kolejnych aktach będzie dominować stylizacja na lokalny folklor) to majstersztyk drugiego i trzeciego planu. Jeden wojak moczy zbolałe nogi w miednicy, drugi bawi się rzutkami, ktoś się goli. Słowem: Frontczak przez chwilę funduje porządny, realistyczny teatr. Tyle że nad sceną zawiesza symboliczną sylwetkę wielkiego byka i bezpowrotnie przenosi nas do ogródka niezamierzonego humoru.

Scena, w której Carmen uwodzi Don Josego, tymczasowo zakochanego w bigoteryjnej Micaeli (Dorota Wójcik), ma posmak wyraźnie groteskowy. Cyganka (w tej roli Ewa Vesin, artystka tak zmysłowa, że nawet uroda Anny Netrebko wydaje się tu sprawą dyskusyjną) owija sobie wokół palca żołnierzyka marnej szarży. Don Jose (Janusz Ratajczak) przewraca oczyma, robi miny, tężeje w nienaturalnej pozie. A przecież sprawa jest poważna, bo i kariera wisi na włosku, i narzeczeństwo z szanowaną obywatelką... Micaela ma natomiast, w przeciwieństwie do Carmen, problemy z ekspresją uczuć i na każdą rozmowę z Don Josem przynosi białą koszulę "od matki". Pierwszą, pobłogosławioną przez rodzicielkę, bohater zawiesi sobie na ramieniu, drugiej nie zechce już nawet wziąć. Po zabójstwie Carmen pójdzie biedak siedzieć. Przynajmniej dostawy świeżych koszul ma zapewnione.

Świetne są sceny baletowe na początku drugiego i trzeciego aktu, odrealnione, pełne erotycznego napięcia, stylizowane, ale bez popadania w tanią podróbkę flamenco. Tyle że to sekwencje z zupełnie innego spektaklu, sąsiadujące z nieudaną imitacją prawdziwego życia. W centrum oszczędnie zabudowanej sceny miło szumi woda w autentycznej fontannie, pracownice fabryki udają, że palą papierosy, a żołnierze piją z pustych butelek. Toreador Escamillo (Rafał Songan) pojawia się w przepisowym blasku złota i purpury i zawraca Carmen w głowie. Don Jose, po przyłączeniu się do szajki stacjonujących pod gołym niebem przemytników, jak przystało na typa spod ciemnej gwiazdy, nosi elegancką czarną koszulę i strzela do intruza z pukawki.

Frontczak markuje efektowne widowisko: uruchamia wielopoziomowe zapadnie, choć z nieustannych ruchów góra-dół nic kompletnie nie wynika, poza hałasem i troską widza, żeby artyści nie pospadali. Ustawia pocieszne sceny pojedynków: na szable Don Jose zmaga się z Zuningą (Radosław Żukowski), a na noże z Escamillo. Dramatycznie nieporadnie rozgrywa finał, w którym Carmen z nożem sterczącym z brzucha zatacza się po całej scenie i gdy w końcu umiera, widz szepce z ulgą: "Nareszcie".

Dyrygent Tomasz Szreder potraktował partyturę Bizeta z subtelnością kameralisty, który unika tandetnej eskalacji uczuć, nie grzmi i nikogo nie popędza. Muzycznie spektakl obronił się bez wątpienia, ale czy byłby wart uwagi, gdyby nie Ewa Vesin? Carmen idealna. Piękna i zmysłowa. Kiedy śpiewała seguidillę i tańczyła dla Don Josego, powietrze nad sceną drżało jak w upale.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji