Artykuły

Pollesch znalazł polskiego burżuja

"Ragazzo dell'Europa" w reż. René Pollescha w TR Warszawa. Pisze Joanna Derkaczew w Gazecie Wyborczej.

Spektakl René Pollescha w TR Warszawa to pierwsza propozycja teatru, który zamiast mówić do widza, rozmawia z widzem - starannie go sobie najpierw dobrawszy.

Eksperyment z zaproszeniem do pracy w TR Warszawa berlińskiej gwiazdy "metateatralnego teatru pojęć politycznych", René Pollescha, wcale nie był skazany na sukces. Cóż w końcu mniej atrakcyjnego niż teatr mówiący o teatrze, aktorzy zajęci sami sobą, zapominający tekstu, wymigujący się od jakichkolwiek zobowiązań wobec publiczności? Jak może podobać się spektakl, w którym przez pół wieczoru zamiast żywych aktorów oglądamy na ekranie relację z tego, co szanowni występujący wyczyniają za sceną? Spektakl złożony ze starych tekstów reżysera ("Cappuccetto Rosso" i "Pablo w markecie Plusa"), napisanych na innych artystów, inną publiczność, komentujący inną rzeczywistość kulturalną?

Nie wiadomo, jak sprawić, aby wydarzył się tzw. cud Czechowowski, aby z "Mewy" lub "Trzech sióstr" wyszło coś więcej niż trzygodzinne obrady towarzystwa w kostiumach. Za to dokładnie wiadomo, czego trzeba, by wydarzył się cud przewrotnego, irytującego teatru René Pollescha. Trzeba burżuja. Reżyser, dyrektorujący od kilku lat scenie filii Volksbühne, zdążył go już sobie w Berlinie wychować. Młodzi, wykształceni pracownicy kultury, wylansowani studenci filozofii, politologii, gender studies, środowiskowi celebryci, cała kolorowa, rozpolitykowana klasa średnia - wszyscy przychodzą do Pollescha odkryć samych siebie. Widzą, jak teksty teoretyczne, które czytają z obowiązku, dla szpanu albo z ciekawości, zostają wykorzystane na scenie, by mówić o ich sprawach, ich życiu, ich klasie społecznej. Abstrakcyjne pojęcia "panoptikonu", "symulakrów", "biopolityki" i "stanu wyjątkowego" nabierają tam konkretnego, często komicznego wyrazu.

Co jednak zrobić z polskim "niewychowanym" widzem? Widzem nieoswojonym z sytuacją, w której zamiast pochylać się nad wykluczeniem gejów, stawia się na scenie problem heteroseksualności? I gdy zamiast przemawiać w obronie bezrobotnych, aktorzy zwierzają się z własnych problemów z teatrem reprezentującym? A jednak Pollesch znalazł wspólny język z polską publicznością lub może raczej to część polskiej publiczności zaakceptowała kliszowy, fragmentaryczny świat Pollescha. I to wcale nie dlatego, że w oryginalnym tekście pozamieniał on kilka niemieckich nazwisk i tytułów, wrzucił parę słów o aborcji i esbekach.

W "Ragazzo dell'Europa" aktorzy grają samych siebie, opowiadając o swoich aktorskich problemach. Aleksandra Konieczna mówi, że traci swój czar, charyzmę, to nieuchwytne "coś" pozwalające aktorowi błyszczeć nawet zza halabardy. Czar, jedyna na świecie rzecz, której nikt nie próbował jeszcze dzielić między ludzi po równo, chronił ją dotąd przed zakłamaniem kapitalistycznego rynku. W świecie zwanym żartobliwie sferą zdrowej konkurencji każdy ma teoretycznie szansę ciężką pracą dopchać się na szczyt. Ale kto ma czar, jest poza działaniem społecznej sprawiedliwości.

Spektakl staje się poszatkowaną, nielinearną opowieścią o aktorach, którzy próbują zrozumieć, na czym polega ich funkcjonowanie na rynku. Do czego zmusza ich model teatru reprezentacji? Na co im nie pozwala? Dlaczego przywołanego w spektaklu Piotra Adamczyka w "Karolu, człowieku, który został papieżem" nie można pokazać na tle fortepianu? Dlaczego przez pierwszy kwadrans filmu musi on pokrętnie tłumaczyć się, że nie gra już roli Chopina? Dlaczego podobają nam się przystojni naziści i nazistki pokazane w "Stawce większej niż życie"? Czy artystka w pewnym wieku może reprezentować na scenie ludzkość, czy tylko problem odchudzania wśród aktorek? Albo - po co robić film o bohaterze wojennym rotmistrzu Pileckim, kiedy można w realnym życiu zająć się jego córką?

Spektakl, który po takim opisie można wyobrazić sobie jako wariant programów w stylu "Warto rozmawiać", przypomina raczej popremierową, mocno wspomaganą chemicznie imprezę w garderobie. Ukrytych za ogromnymi planszami z napisem SALE aktorów filmuje paroosobowa ekipa, wśród kanap, toaletek i materacy błąka się sufler, peruki, butelki i kostiumy krążą z rąk do rąk. Agnieszka Podsiadlik zagaduje osoby uwiecznione na ogromnych zdjęciach z warszawskich ulic, Piotr Głowacki terroryzuje kolegów jako reżyser faszysta, Tomasz Tyndyk narzeka, że zakażenie grzybem podważyło jego przynależność do Homo sapiens. Od szalonych scen ostrzału z bananów i suszarek przeskakują do scen miłosnych wyznań, krzyki i wyzwiska przenikają się z najczystszą intymnością. Publiczność jest zachwycona odkrytą nagle szczerością teatru.

Co stało się w sobotni wieczór w TR? Czy chodziło tylko o udowodnienie, że "my też umiemy jak Pollesch"? Dotąd wielu młodych reżyserów podkradało Polleschowi tematy i techniki. Tym razem okazało się jednak, że jest w Polsce miejsce dla teatru elitarnego (magicznego teatrzyku "nie dla wszystkich", jak powiedziałby Hesse), teatru celowo wykluczającego pewne typy widzów, teatru żonglującego pojęciami, teoriami, znakami kultury.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji