Artykuły

Czekali na gwiazdę, a tu normalna baba

- Mam bardzo idealistyczne podejście do zawodu. Zostałam aktorką, bo kocham grać, a nie dlatego, że chciałam być sławna - mówi GOSIA DOBROWOLSKA, polska aktorka z Australii.

Wyjechała pani z Polski ponad ćwierć wieku temu jako bardzo młoda aktorka. Czy robi sobie pani czasem rachunek strat i zysków?

Gosia Dobrowolska: Nie. Życie jest cudowną niewiadomą. Nigdy nie myślę "co by było, gdyby...". Widocznie tak miało być. Ten wyjazd zmienił życie moje i moich bliskich. Dzisiaj przecież w Australii mieszkają moi rodzice i brat. Jego dziecko, podobnie jak moje, urodziło się już na antypodach.

Podejmując decyzję o wyjeździe, miała pani niewiele ponad 20 lat, za sobą udany sezon w teatrze, epizod w filmie "Dreszcze" Wojciecha Marczewskiego i propozycję zagrania głównej roli w "Nadzorze" Wiesława Saniewskiego. Czy to dobry moment na zostawienie wszystkiego i podróż w nieznane?

- Propozycja od Wiesława Saniewskiego przyszła w chwili, gdy już podjęłam decyzję i spakowałam walizki. Nie mogłam się wycofać. Na tym wyjeździe bardzo zależało mojemu mężowi. Sama też nie miałam wielkich wątpliwości. Pomyślałam: "W Polsce jest tak strasznie smutno, a mamy tylko jedno życie". Nie chciałam czekać, aż coś się zmieni, przecież lata uciekają. Do tego doszła chęć przygody. Pewnie kilka lat później byłoby mi już trudniej wyjechać, ale młodość bywa szalona.

Nie żałowała pani tej decyzji?

Najpierw tak. Brat męża zawiózł nas do Austrii samochodem. To było 31 lipca 1981 roku. Chłonęłam pejzaże, myśląc, że może widzę je po raz ostatni. Ale prawdziwy szok przeżyłam dopiero w Australii. Przesiedziałam w samolocie 24 godziny i nagle zrozumiałam, co zrobiłam. Wyszłam na lotnisko w Sydney, poczułam inny zapach powietrza, zobaczyłam inne światło, uświadomiłam sobie, że kompletnie nikogo tu nie znam. Pomyślałam, że nie wpadnę tu na ulicy na znajomego. W Polsce byłam aktorką, "kimś", a tu stałam się "refugee". Mieliśmy z mężem dokładnie 98 dolarów, byłam w ciąży. Trafiliśmy do jakiejś okropnej dzielnicy, do obskurnych dwóch pokoi w hotelu dla emigrantów. Kilka dni przepłakałam, nie wróciłam do domu chyba tylko dlatego, że nie miałam pieniędzy na powrotny bilet. Obserwowałam światła w oknach australijskich domów i myślałam, że tam siedzą ludzie, którzy mają rodziny, przyjaciół, kolegów z pracy. A ja jestem obca. Byłam przekonana, że popełniłam największy błąd swojego życia. Ale zrobiłam krok i musiałam zrobić następne.

Jak to się stało, że zaledwie kilka miesięcy później stanęła pani na scenie teatralnej w prestiżowym przedstawieniu "Bachantek"?

- Zadecydowała jakaś straszna determinacja. Wyjeżdżając z Polski, pożegnałam się psychicznie z zawodem. Ale tam, w Sydney, nagle pomyślałam: "Spróbuję!". Na świat przyszło już moje dziecko, kiedy się dowiedziałam, że reżyser Philip Keir przygotowuje "Bachantki". Wiedziałam, że on był w Europie, że miał świetną opinię o polskim teatrze, więc umówiłam się z nim na spotkanie. Rozmawialiśmy trochę na migi. Rozumiałam już wtedy prawie wszystko po angielsku, ale nie bardzo potrafiłam mówić. Dlatego na wszelki wypadek na wszystkie pytania odpowiadałam: "Tak". Zapewniłam go, że sobie poradzę, że się wszystkiego nauczę. I on zaryzykował. Ktoś mi nagrał na kasecie tekst, uczyłam się go na pamięć, siedząc ze słownikiem i sprawdzając dokładnie znaczenie każdego słowa. I tak osiem miesięcy po przyjeździe do Australii weszłam w próby w profesjonalnym teatrze.

Dalej było jak w bajce o Kopciuszku, bo w tym przedstawieniu zobaczyła panią reżyserka Sophia Turkiewicz, która przygotowywała film "Silver City" o polskich emigrantach po II wojnie światowej.

- Sophia chciała mnie zaangażować już wcześniej. Powiedziała, że spadłam jej z nieba, bo właśnie taką twarz jak moja miała przed oczami, kiedy pisała scenariusz. Ale wtedy nie zgodzili się na mnie producenci i dystrybutorzy. Uważali, że nie udźwignę filmu. Zaangażowali znaną aktorkę australijską. Jednak Turkiewicz nie mogła się z nią dogadać. Obie odbierały na innych falach. Dlatego, kiedy zobaczyła mnie w "Bachantkach", wróciła do mnie. Zrobiła mi wielodniowe zdjęcia próbne i przekonała producentów.

W "Silver City" grała pani polską emigrantkę. Ale potem wyszła pani na ekranie z tego emigracyjnego getta. Zastanawiam się, jak się to pani udało.

- Dziennikarze często mnie o to pytają. Przyznaję, że nie było łatwo. Australia składa się z emigrantów. Ale w ich własnym mniemaniu prawdziwi Australijczycy to Anglosasi. Dlatego trudno mi było przekonać producentów, że mogę grać inne role. Powtarzałam: "Wasz lekarz może być Chińczykiem, a prawnik - Włochem. Dlaczego adwokatka czy pielęgniarka w filmie ma być rodowitą Australijką? Przecież w Australii doskonale funkcjonują ludzie pochodzenia polskiego, belgijskiego, rumuńskiego, którzy mówią z własnym akcentem". No i wreszcie uwierzyli. Zaczęłam dostawać różne role, czasem tylko dodawaliśmy dialog w rodzaju: "A skąd jesteś? - Przyjechałam z Polski". Ja zresztą we wszystkich filmach starałam się swoją polskość zaznaczyć: coś po polsku powiedzieć, zagwizdać naszą melodię czy do dekoracji mieszkania wprowadzić element, który zdradzał moje pochodzenie. I sądzę, że reżyserzy zaczęli nawet tę moją słowiańskość doceniać. Stephen McLean, twórca filmu "Dookoła świata na 80 sposobów", w czasie montażu napisał nawet do mnie list: "Jestem homoseksualistą i kompletnie nie rozumiem kobiet. Wiem, że napisałem twoją postać bardzo banalnie. A ty uratowałaś film, bo jesteś Polką i niesiesz w sobie inne doświadczenie. Nawet moje znajome Australijki mówią? Kurczę, jakbym ja powiedziała to zdanie, to zabrzmiałoby inaczej".

Najważniejszą postacią w pani zawodowym życiu był w Australii Paul Cox. Stała się pani jego ulubioną aktorką, specjalnie dla pani pisał scenariusze.

- Zanim go spotkałam, wystąpiłam w kilku komercyjnych filmach. A nagle ktoś mi zaproponował rozmowę o człowieku i szukanie prawdy o świecie. Cox to naprawdę wspaniały artysta. Człowiek, który żyje kinem. Opowiada o sprawach, które są dla niego istotne. Nie przenosi na ekran cudzych pomysłów, robi filmy autorskie, bardzo własne. Myślę, że w dzisiejszych czasach takich twórców jest coraz mniej. Czasem za nim tęsknię. Pamiętam, kręciłam kiedyś film w Kanadzie. Byłam zmęczona miastem, komercją, wszystkim. Wróciłam do hotelu i pomyślałam: "Tak bardzo mi brakuje Paula...". Miałam gwałtowną potrzebę poobcowania z jego sztuką. Włączyłam telewizor i akurat emitowany był jego film. Poczułam się jak nałogowy palacz, który po godzinach abstynencji wreszcie może zapalić.

Dlaczego państwa drogi się rozeszły?

- Miałam wrażenie, że przestałam się rozwijać, bo Paul ciągle rozpisywał moje role na te same nuty. Ale to nie zmienia faktu, że bardzo go szanuję.

Jak taka osobowość jak Cox funkcjonuje w australijskim kinie?

- Coraz trudniej. Kino autorskie zanika. Komercja wdziera się do australijskiej kinematografii coraz mocniej. Bardzo trudno jest dziś zdobyć pieniądze na film, który nie imituje kina hollywoodzkiego.

Pani czasem myślała o karierze hollywoodzkiej?

- Nie ukrywam, że tak. Byłam w Los Angeles na początku swojej kariery. Od razu dostałam się do jednej z najlepszych agencji aktorskich Williama Morrisa. Agent reklamował mnie: "Ona mówi z bardzo interesującym europejskim akcentem". Ale nie wytrzymałam,bardzo świadomie wybrałam życie w Australii. Tamten świat mnie przerażał. Czułam, że dla kariery musiałabym obedrzeć się z godności. Jak tylko to zrozumiałam, zrezygnowałam z walki. Nie przyszło mi to zresztą trudno. Mam bardzo idealistyczne podejście do zawodu. Zostałam aktorką, bo kocham grać, a nie dlatego, że chciałam być sławna.

Jak się pani poczuła w Polsce, gdy zaprosił panią do filmu "Tydzień z życia mężczyzny" Jerzy Stuhr?

- Najpierw byłam przestraszona. Nie było mnie przecież w kraju wiele lat. Nie pracowałam w tym systemie, a na dodatek wszyscy mi się przyglądali i czułam, że po cichu zadają sobie pytanie: "Dlaczego właściwie Stuhr ją ściągnął z tej Australii?".

Mogę odpowiedzieć. Jerzy Stuhr mówił wtedy, że nie znalazł w Polsce aktorki, która wnosiłaby na ekran tyle normalności.

- Jedna z asystentek reżysera powiedziała mi: "Wszyscy czekali na gwiazdę, a tu patrzymy? normalna baba! Byliśmy nawet trochę rozczarowani". Na szczęście miałam wrażenie, że potem ekipa tę moją normalność polubiła.

Niedawno widzieliśmy panią w "Doskonałym popołudniu" Przemysława Wojcieszka. Dlaczego przyjęła pani tę rolę? Brakuje pani gry po polsku?

- Tak, bo jednak na zawsze zostanę Polką. Granie po polsku jest dla mnie wielką frajdą. Poza tym na planie "Doskonałego popołudnia" spotkałam się ze Stuhrem. I z młodymi ludźmi. A wreszcie bardzo ważna była dla mnie sama rola. Zrozumiałam, że to mogła być moja droga. Może gdybym została w Polsce i przeżyła rozczarowania stanu wojennego, stałabym się właśnie taką smutną, zgorzkniałą kobietą, której zabrano młodość?

Jak dzisiaj myśli pani "Polska", to co najpierw pani przychodzi do głowy?

- Mój mąż twierdzi, że mówię o Polsce coraz cieplej. Kupiłam nawet w Warszawie małe mieszkanie, bo brakowało mi tu domu. Jak się przyjeżdża do rodzinnego kraju, do miejsca, gdzie zna się zapach powietrza, to człowiekowi nie chce się mieszkać w hotelu. Gdybym miała tu rodziców, wracałabym do nich. Ale tak? Postanowiłam stworzyć dom dla siebie i dla mojej rodziny. Ostatnio coraz częściej tu jestem.

A gdyby musiała pani wybrać?

- To trudne pytanie. Chyba jednak z ostałabym w Sydney. To jest tak jak z rodzoną matką i przybraną. Czasem adoptowane dzieci mówią: "Nie jesteś moją matką biologiczną, ale jesteś najważniejsza, bo mnie wychowałaś". Australia mnie wychowała. Tam uczyłam się siebie.

Co pani tam najbardziej lubi?

- To kraj, w którym łatwo się żyje. Składa się nań wiele narodowości, kultur i religii, więc Australijczycy nauczyli się tolerancji. Pozwalają każdemu być sobą, nie wtrącają się w niczyje sprawy. Poza tym Australia jest piękna, ma cudowny klimat. Mieszkam w mieście wiecznych wakacji, jestem otoczona wspaniałymi krajobrazami, oceanami i niezwykle serdecznymi ludźmi. W Polsce też wszystko jest fantastyczne, ale jak się przyjeżdża i wyjeżdża. Na co dzień mieszka się tu ciągle trudno. Zrozumiałam to, gdy kupiłam mieszkanie i musiałam przejść przez gehennę biurokracji. No i to upolitycznienie wszystkiego, te narastające społeczne kłótnie i podziały. A mam jedno życie, więc idę na łatwiznę.

Od dziesięciu lat ma pani męża Australijczyka. Jak pani się z nim dogaduje? Nie czuje pani różnic kulturowych?

- Mój mąż mieszkał przez 18 miesięcy w Polsce. Jeszcze zanim się poznaliśmy, był tu dyrektorem naczelnym dużej międzynarodowej firmy. A to jest wspaniały człowiek, więc wiedział, że skoro jest w jakimś kraju dłużej, to musi się go nauczyć. On czuje Polaków, czuje mnie.

A pani urodzona w Sydney córka jest już całkowicie australijska?

- Odwrotnie! Weronika urodziła się w Australii, ale w sercu jest Polką. Uwielbia Polskę, mówi po polsku przepięknie i wszędzie podkreśla swoje pochodzenie.

W Australii pracuje wielu polskich artystów. Utrzymuje pani z nimi kontakt? Jest w Sydney tzw. środowisko polskie?

- Wanda Wiłkomirska organizuje od czasu do czasu w ambasadzie koncerty, podczas których przedstawia nowych twórców. Ale generalnie to nie jest mocne środowisko. Emigracja powojenna była zmuszona opuścić Polskę. Ci ludzie stracili kraj i tęsknili za nim. Dlatego tworzyli kluby, spotykali się. Myśmy wyjechali z wyboru. I chcieliśmy się wtopić w Australię. Dopiero teraz, kiedy już porobiliśmy kariery, pobudowaliśmy domy, urodziliśmy dzieci, wreszcie możemy spojrzeć wstecz i dostrzec wspólny mianownik.

W ostatnich latach dużo mniej pani gra. Dlaczego?

- To normalny proces. W kinie dojrzałe kobiety nie ciekawią twórców. Cała masa aktorek około pięćdziesiątki znika z ekranu. A ja jestem w fantastycznej sytuacji: nie muszę zarabiać, żeby żyć czy zapłacić za mieszkanie, więc nie przyjmuję ról mamuś, które robią kanapki dla dzieci. Spokojnie czekam na rolę, którą naprawdę będę chciała zagrać.

Brakuje pani kina?

- Nie, bo czuję się wygrana i spełniona. Mam wymarzoną rodzinę, zawodowo też daję sobie radę. Wyreżyserowałam ostatnio w teatrze dwie sztuki. Pracuję w szkole filmowej: na wydziale reżyserskim uczę studentów, jak współpracować z aktorami. A kino? Chcę, żeby zawód był dla mnie niespodzianką. Cierpliwie czekam na artystów takich jak Jerzy Stuhr czy Paul Cox.

***

Sylwetka

Skończyła wrocławską szkołę aktorską. Od 1982 roku mieszka w Australii. Wystąpiła w blisko 30 filmach Zadebiutowała na ekranie w "Silver City" Sophii Turkiewicz. Najsłynniejsze role zagrała w obrazach Paula Coksa: "Złoty warkocz", "Zemsta i pożądanie", "Opowieść o kobiecie", "Siostra Lucy", "Exil". Polscy widzowie widzieli ją w "Tygodniu z życia mężczyzny" Jerzego Stuhra i "Doskonałym popołudniu" Przemysława Wojcieszka. Była nominowana do polskiego Orła oraz dwukrotnie do nagród AFI, czyli australijskich Oscarów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji