Artykuły

Nie trzeba nigdy się zniżać

- Teatr jest jednak tylko teatrem i w różnych okresach różnie jest odbierany, różnie postrzegany, ale mnie się wydaje, że jeżeli teatr jest daleko od polityki, tym dla niego lepiej - mówi JERZY TRELA, aktor Starego Teatru w Krakowie.

Jerzy Trela - jeden z najwybitniejszych polskich aktorów o mały włos nie zostałby kolejarzem. Skończył jednak Liceum Plastyczne i zaczął pracować w Teatrzyku Lalkowym. Później zdał egzamin do Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowie podejmując natychmiast współpracę z nowo powstałym Teatrem STU. Od 1970 roku nieprzerwanie do dziś jest związany ze Starym Teatrem w Krakowie. To tu zagrał role, które należą do największych osiągnięć polskiego aktorstwa. Był Konradem w "Wyzwoleniu", Starym Wiarusem w "Warszawiance" i Raskolnikowem w "Zbrodni i karze". Grał w "Hamłecie", "Powrocie Odysa", w "Sędziach" i "Weselu". Stworzył wiele kreacji w teatrze, filmie i telewizji. Za swoje aktorstwo wielokrotnie nagradzany. Dziś jest profesorem w PWST w Krakowie, a kontakty tak z młodzieżą, jak i ze swoimi widzami ceni sobie najbardziej.

Z JERZYM TRELĄ rozmawia Marek Mierzwiak

Był Pan jurorem w czasie ostatnich katowickich "Interpretacji". Otworzył je spektakl mistrzowski Zbigniewa Zapasiewicza. Jak mistrz ocenia grę mistrza?

- Zbigniew Zapasiewicz jest jednym z aktorów już nielicznych, a może jedynym, który wie, co to jest kunszt aktorski, co to jest kunszt tego zawodu i umie się nim posługiwać doskonale.

Powiedział mi niedawno, że dla niego teatr to całe życie. Nie wyobraża siebie grającego w serialu, a już, broń Boże, w reklamie. Bo to jest śmierć aktora. Myśli Pan podobnie?

- My - myślę tutaj o odbiorcach, widzach - tak za bardzo tych gatunków czasami nie rozróżniamy. Wszystko wpychamy do jednego worka - sitcom, telenowele, serial. A przecież dawniej seriale telewizyjne były robione techniką filmową. Te w których ja grałem, na przykład "Kolumbowie". A któż z polskich aktorów nie grał w "Stawce większej niż życie"? Prawie wszyscy! Może faktycznie poza Zbigniewem Zapasiewiczem, którego nie kojarzę, czy tam grał.

Grał, kapitana Karpińskiego w 18 odcinku zatytułowanym "Poszukiwany Gruppenfuhrer Wolf", a Pana pamiętamy z odcinka zatytułowanego "W imieniu Rzeczypospolitej".

Wystąpiłem tam wspólnie z Bolesławem Płotnickim, Władysławem Kowalskim, Ignacym Machowskim, Mieczysławem Stoorem i młodym Krzysztofem Materną, który zagrał partyzanta. Jest taka książka "Testament", napisana przez Stefana Jaracza. Pisze on, że powinnością aktora jest służyć idei teatru. I myślę, że to mnie i wielu aktorom z mojego pokolenia zapadło głęboko w serce, i staramy się teatrowi służyć na miarę naszych możliwości.

A jeżeli serial byłby dobry, byłby dobrze napisany, nie mówię tu o sitcomie, bo w tym na pewno bym nie zagrał - nawet parę razy już odmówiłem - ale w serialu, dobrym, podkreślam, dlaczego nie. Zagrałbym. Taki mam zawód, muszę grać. Wszystko! A reklamy mnie denerwują. Miałem nawet propozycje, ale nie skorzystałem. Nie chciałem przez 2 lata wisieć na bilbordach, reklamując jakąś śmieszną rzecz. Wprawdzie zdarzają się reklamy, które są arcydziełkami filmowymi, na przykład reklama Janusza Gajosa z tą kawą. Świetny pomysł, dobrze zrealizowany i nie było w tym nic, co by jego kunsztowi aktorskiemu uwłaczało.

Jak świat światem ludzie mówili, że akurat teatr przeżywa trudny okres. Jednym słowem trwa w teatrze kryzys. Teraz też.

- Odkąd ja jestem w teatrze słyszę o tym kryzysie. Słyszałem o nim w okresie największej świetności teatru Grotowskiego, kiedy on podbijał świat. To samo dotyczyło Tadeusza Kantora. Wielbił go świat, a my mówiliśmy o kryzysie w teatrze. Bzdura! A co było z teatrem Konrada Swinarskiego, a później Jerzego Jarockiego? Też był kryzys? Jerzy Jarocki może jest tym ostatnim reżyserem, który rzetelnie i zawodowo podchodzi do twórczości. Jako artysta i jako człowiek świadomy swojej zawodowej pasji. Nie stara się być tylko artystą, zapominając równocześnie, że jest to też zawód. Wielu młodych reżyserów powinno podpatrywać proces pracy Jarockiego. Już nie efekt nawet, ale też żmudny, a jakże twórczy proces dochodzenia do doskonałości. Żeby się nauczyli podstawowych rzeczy, których czasami im brakuje.

Czyli...?

- Trzeba robić teatr. Raz on będzie lepszy, raz gorszy, raz odkrywczy, innym razem obrazoburczy, ale teatr taki ma być i nie ma sensu rozpaczać nad nim. Rozdzierać szat, że potrzebuje reform, zmian itd. Reformy sztucznie nie można zrobić. Ona musi się stać poprzez sztukę, poprzez artyzm. Reformę w polskim teatrze zrobił Stanisław Wyspiański, ale on zrobił ją poprzez sztukę, a nie poprzez administracyjne ustawy.

Gustaw Holoubek ciągle powtarza o brutalizacji teatru, gdzie aktorzy pokazują tylko zewnętrzność uczuć granych postaci, gdzie na scenie są akty i bezsensowne rozbieranki. Dla taniego efektu.

- Z tym się absolutnie zgadzam. Poszukujemy prawdy w teatrze, chociaż tak czasami za bardzo nie wiemy, gdzie ona leży. Ale szukamy. Teatr to iluzja, natomiast przesadny brutalizm w teatrze, gdzie aktorzy nawzajem zamęczają się i maltretują, nie ma sensu. Spotkałem się niedawno z taką oto sytuacją: młodszy kolega pytał mnie, co ma zrobić, bo plują na niego! Nie stwarzają iluzji, że plują, tylko plują naprawdę, bo taki jest zamysł reżysera. Mnie to śmieszy. Ja to wszystko już widziałem. 40 lat temu byliśmy z teatrem STU na Międzynarodowym Festiwalu w Erlangen w Republice Federalnej Niemiec. Pokazaliśmy "Pamiętnik wariata" według Mikołaja Gogola, a ja grałem rolę samozwańczego radcy Popryszczona. Notabene przedstawienie to zdobyło wówczas pierwszą nagrodę, ale nie o tym chciałem mówić. Spotkaliśmy tam teatry alternatywne, offowe, studenckie z całego świata. I tam już to wszystko było, co teraz niektórzy młodzi reżyserzy odkrywają jak Amerykę. Nagie ciała, że powiem delikatnie, przebiegały przez scenę, prezerwatywy fruwały tu i tam, ale to szybko się skończyło. Sarah Kane współtwórczyni "brutalnego realizmu" - nowego nurtu w teatrze współczesnym, kreowana była na Szekspira XXI wieku. Szekspir ma siłę ogromną, bo trwa i trwać będzie, a Sarah Kane, po kilku latach przestała istnieć. Zużyła się, mówiąc oględnie, a Szekspir dzięki swojej ponadczasowości jest ciągle grany i ma się dobrze. I młodzi inspirują się nim, czasami maltretują go na różne sposoby, a on prawie zawsze wychodzi z tych prób obronną ręką

"Antygona w Nowym Jorku", "Do piachu", "Dzieci Rabatu", a ostatnio "Damy i huzary" - to tylko niektóre sztuki w reżyserii Kazimierza Kutza, w których Pan grał. I film "Sól ziemi czarnej". Jak pracuje się z tym reżyserem, którego niektórzy uwielbiają, a inni boją się jak ognia?

- Nawet przebywanie w jego obecności jest wielką przyjemnością, a praca z nim jest po prostu radością dla aktora. On ma w sobie coś takiego, co jest bardzo aktorom potrzebne, ma jakieś wewnętrzne ciepło i lubi zespół, z którym pracuje. Czasami nawet żartowaliśmy, że "matkuje" swoim aktorom. Poza tym jest w pracy bardzo wnikliwy, wiele się można od niego nauczyć. Umie i wie jak z aktorem rozmawiać, jak go poprowadzić.

Ale czasami denerwuje się i nie przebiera w słowach.

- Ale denerwuje się w sposób też sympatyczny. Jak nie przebiera w słowach, to jest wręcz poezja. Ale aktor zawsze wie, czuje to, czego od niego chce reżyser, obojętnie czy Kutz żartuje, czy klnie i denerwuje się. W każdej sytuacji musi istnieć to wzajemne porozumienie. Jeżeli gramy w przedstawieniu reżyserowanym przez Kazia Kutza, to mamy do niego pełne zaufanie. Wierzę jemu i wierzę w jego koncepcję spektaklu. Oczywiście, co do jakiś szczegółów, to sobie czasami rozmawiamy, bo jest człowiekiem otwartym. Czasami prosi o podpowiedzi, ale zazwyczaj jest doskonale przygotowany i wie przed pierwszą próbą, jak powinno wyglądać końcowe jego dzieło. To jest szalenie ważne, bo daje nam pewność, że uczestniczymy w czymś wyjątkowym i daje spokój i gwarancję, że nie będziemy wyważać otwartych drzwi ani też rzucać grochem o ścianę, tylko że będą z tego konkretne efekty i czemuś to będzie służyć.

Z niejednego pieca chleb Pan jadł, czyli wielu reżyserów Pana prowadziło swoimi krętymi ścieżkami twórczości. Tak to nazwijmy. Czy widząc na pierwszych próbach, że spektakl zbacza z właściwego kierunku, buntował się Pan?

- Zdarzało się, iż czasem jakiś przypadkowy reżyser, z którym dane mi było pracować szedł drogą nie tą, która byłaby obiektywnie właściwa. Nie mówię: "subiektywnie", ale właśnie: "obiektywnie". No, to wtedy człowiek się męczy, takie próby są udręką, ale trzeba to robić, bo jak się podjęło taką decyzję, to trzeba rzecz doprowadzić do końca. Jednak w trakcie wspólnej pracy zaczyna się tracić zaufanie do reżysera. Zdarzały się w moim życiu zawodowym takie przypadki, no ale byłem lojalny i nie ingerowałem w koncepcję twórczą reżysera, z którym pracowałem. Nie mam takiego zwyczaju. Co nie znaczy, że nie rozmawiałem, nie podsuwałem pewnych rzeczy. Jeżeli reżyser jest rozsądny i nie chce kryć swoich słabości, to dyskutuje, podejmuje rozmowę. Ale zdarza się też tak, że się zamyka. To chyba wynika z niepewności. Im bardziej go się próbuje przekonać, tym bardziej upiera się przy swoim niewłaściwym myśleniu. To się rzadko zdarza, ale jednak.

Miałem to szczęście, że pracowałem ze Swinarskim, Lupą, Grzegorzewskim, Jarockim. Ten ostatni był przez całe moje życie moim nauczycielem. Zawodowo mnie prowadził i każda próba z nim, każde przedstawienie, to była ogromna lekcja zawodu. No i podobnie rzecz się ma z Kutzem.

Zrobił Pan przeszło 130 "teatrów telewizji", występując w różnych rolach. Głównych, drugoplanowych i epizodach. Ale jest Pan również aktorem filmowym, radiowym, no i teatralnym. Pana miłość to...

- Teatr, bez wątpienia. Dla każdego aktora teatr jest, a w każdym bądź razie powinien być, najważniejszy. Oczywiście, że film daje większą satysfakcję, popularność, bo ma szerszy zasięg niż teatr, ale przecież takie wybitne osobowości filmowe jak Al Pacino czy Anthony Hopkins, to są ludzie, którzy wywodzą się z teatru i do teatru ich ciągnie. Al Pacino jest genialnym aktorem filmowym i ma na swoim koncie Oskara, ale od czasu do czasu wyskakuje na Broadway, bo go teatr w dalszym ciągu fascynuje. Henry Fonda którego kojarzymy tylko i wyłącznie z filmem, grał w teatrze i nawet z gościnnymi występami przyjeżdżał do teatrów londyńskich. Myślę, że to jest ten sam zawód, może ciut inne środki, inna metoda pracy...

Młodzi aktorzy, którzy zagrali dwie, trzy role w filmie, pokazali się w jakimś serialu, czują się wielkimi gwiazdami, bo są rozpoznawani na ulicy, rozdają autografy. Mówią: "Po co mi grać w teatrze, jak przez tydzień zdjęciowy mam więcej kasy, niż gdybym grał w teatrze na okrągło".

- To wszystko zależy od osobowości, od człowieka. Jeżeli traktuje się poważnie swój zawód, to ten serial, czy nawet sitcom nie jest w stanie młodego człowieka zepsuć. Wraca on z powrotem do teatru, nie zatraca swoich ambicji, swoich marzeń, które go zaprowadziły na scenę. Bo bycie sezonową gwiazdą to jest błysk, chwila tylko, a później to mija, natomiast życie zawodowe trwa. I trzeba się w nim znaleźć. Teatr to taka ostoja, gdzie mamy możliwość ciągłego treningu, ciągłego odnajdywania siebie.

Ale to strasznie ciężki zawód, Pan ciągle na walizkach.

- Dopóki człowiek jest młody, te ciągłe podróże są może nawet atrakcją, a później są już bardzo męczące. Co nie znaczy, że spotykanie się z publicznością w różnych miejscach nie jest wielką radością i przyjemnością. Byłem razem z Krystyną Jandą w Polkowicach koło Zielonej Góry. To niesamowite jak nas przyjęli. Tam nie ma teatru, więc miłośnicy tej sztuki wynajmują salę na okres tygodnia czy dwóch, aranżują teatr i robią takie spotkania teatralne.

U nas podobnie jest w Czechowicach-Dziedzicach.

- Wiem i będę tam niebawem z "Wielkim kazaniem księdza Bernarda", przedstawieniem opartym na tekstach Leszka Kołakowskiego.

To chyba jednak niezapomniane przeżycia, tak wcielać się co wieczór w kogoś innego. Dziś jestem bohaterem, a jutro szubrawcem. Kocham i zabijam, jestem dobroczyńcą i katem...

- Wcielając się w różne postaci poznajemy życie, świat, innych ludzi, inne myślenie. To jest w tym zawodzie wspaniałe. Przekazywać doświadczenia swoje swojemu bohaterowi. To też jest radość i satysfakcja, że mogę komuś coś od siebie dać. Być przydatnym, potrzebnym.

Dziś jest telewizja stale obecna w naszym życiu. Internet wdziera się w nie ostro i gwałtownie. "Trochę brakuje czasu na pójście do teatru" - tłumaczą się czasami młodzi ludzie, gapiąc się w ekran bądź serfując w sieci.

- Przed laty teatr był bardziej potrzebny z racji tego, że właśnie było mniej innych możliwości zetknięcia się z dobrą literaturą czy sztuką. A poza tym, nie chcę nikogo urazić, ale trzeba to powiedzieć i o tym pamiętać, teatr spełniał pewną misję. W teatrze można było o wiele więcej powiedzieć, niż napisać w gazecie lub nawet w książce.

Teatr jest jednak tylko teatrem i w różnych okresach różnie jest odbierany, różnie postrzegany, ale mnie się wydaje, że jeżeli teatr jest daleko od polityki, tym dla niego lepiej. Odniosę się tu znowu do Szekspira, który nie tylko pisał o różnych książętach duńskich, Hamletach i Otellach, ale pisał o istocie rzeczy, o wielkich namiętnościach, o miłości, o władzy, o zdradzie. Wcześniej było to już w teatrze antycznym i właśnie to mnie najbardziej pasjonuje w teatrze. Jego ponadczasowość.

Teatr ma wielką pojemność, bo skupia w sobie wszystkie dziedziny twórczości. Jeśli następuje harmonia aktora, muzyki, scenografii, światła - jeżeli to wszystko ze sobą współgra, to mamy do czynienia z teatrem dobrym, ponadczasowym, który potrafi trwać. Oczywiście nie wiecznie, bo teatr musi żyć, zmuszając widza właśnie do refleksji. Nie może widzowi ulegać, musi mu podpowiadać, wyciągać z blokowiska. Bo taka jest funkcja sztuki, funkcja teatru, żeby stan ducha człowieka ciągle wzbogacać, a nie zubażać. I dlatego chcę robić swoje, robić to, w co wierzę i - w miarę możliwości - być sobą.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji