Artykuły

Mrożek w Starym

Wystawienie najnowszej sztuki {#au#87}Mrożka{/#} "Miłość na Krymie" w krakowskim Starym Teatrze - jest bez wątpienia wydarzeniem teatralnym dużej ran­gi; wydarzeniem rosnącym już na długo przed spektaklem, narastającym od miesięcy zapowiedzia­mi, przygotowaniami, obfitą korespondencją mie­dzy autorem a teatrem. Cała seria listów słanych przez Mrożka z Meksyku do Tadeusza Bradeckiego, dyrektora teatru, zamieszczonych w programie do przedstawienia, mówi o powstawaniu sztuki, akt po akcie, o procesie tworzenia, o wyłanianiu się z nicości czegoś nowego i wielkiego.

"Komedia tragiczna w trzech aktach" - tak określił "Miłość na Krymie" sam autor. Najdłuższy jego utwór dramatyczny. I uwaga - epicki! Całość z dwiema przerwami - rozwija się na scenie bli­sko cztery godziny. Komiczno-tragiczna opowieść obejmuje trzy odległe od siebie epoki i kondensuje masę problemów. Akt I - 1910, Akt II - 1928, Akt III - dzisiaj. Trzy jednoaktówki połączone przemienną ciągłością sytuacji, losów, postaci. Jest Krym z widokiem morza w tle, jest źle spełniana miłość, jest historiozofia i psychologia, jest aż coś z metafizyki... Jest granie i igranie literaturą - Czechowem, Gorkim, Bułhakowem, Szekspirem. Jest, oczywiście, esencja Mrożka - dowcipnego, śmiesznego, strasznego, ironicznego, szyderczego, esencja epicko-liryczno-filozoficzna, która w spoj­rzeniu na świat, w budowaniu wizji, w błyskach scen i dialogów dźwiga się do poziomu syntezy osiemdziesięciu ostatnich lat w Rosji. Ambicja god­na Mrożka. Nie w pełni urzeczywistniona, polatu­jąca nieco powyżej faktury samego dzieła. Za dużo tu gry. Za mało Mrożka. Za dużo słów i skeczo­wych scenek. Za mało skrótowych podtekstów z ościeniem pytań. Za dużo pokazane. Za mało wielo­znaczne i zagadkowe.

Krakowskie przedstawienie nie poraża widza olśnieniem, nie wywołuje wstrząsu. Zachwyca pierwszym aktem. Bawi i straszy drugim. Rozczaro­wuje trzecim, spłaszczonym do reporterskiego ske­czu, krzyczącego jaskrawością i brutalnością fil­mowych obrazków. Wydaje mi się, że nie ma ani dramaturgicznego, ani teatralnego arcydzieła. Re­żyserował Maciej Wojtyszko. Nie mogę się obronić przed pytaniem: Jakie by to było przedstawienie, gdyby reżyserował Jerzy Jarocki?

Przedstawienie świetnie jest grane, w każdej roli, w każdej scenie. Strach pomyśleć, co by z tej sztuki zrobili mierni aktorzy, ile by zgu­bili finezji, aluzji, gry wewnętrznej! Spektakl krę­ci się wokół najznakomitszego w tym ansamblu Jerzego Treli (Zachedryński). On wie, co i jak grać. On nadaje - swoją sylwetką, głosem, inteligen­cją - ton, rytm i atmosferę całemu przedsięwzię­ciu teatralnemu. Bywają sceny, kiedy on swoim mistrzostwem stwarza całą przestrzeń sytuacji teat­ralnej, w której bardzo pięknie poruszają się i działają tacy artyści, jak: Anna Radwan, Anna Dymna, Dorota Segda, Izabela Olszewska, Roman Gancarczyk, Jerzy Grałek, Marek Litewka, Piotr Cyrwus, Artur Dziurman, Zbigniew Ruciński...

Są tu obrazy urzekające (I i II akt), że dech za­piera. Są sceny, zwłaszcza w III akcie, estradowo spłycone, że żałość bierze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji