Broadway po polsku
W zeszłym roku radomski teatr wsławił się realizacją musicalu "Józef i cudowny płaszcz snów w technikolorze", który stał się nie tylko wydarzeniem artystycznym, ale także sukcesem komercyjnym i frekwencyjnym. Nie będzie przesady w stwierdzeniu, że był to najbardziej znany musical roku, wystawiony z wielkim rozmachem w broadwayowskim stylu.
Nic więc dziwnego, że na zapowiadany od roku nowy musical "Fame" oczekiwano z niecierpliwością. Jego akcja dzieje się w czasach współczesnych, mówi o problemach i dążeniach młodzieży końca XX wieku. I to mówi jej językiem, pełnym kolokwializmów i wulgaryzmów. Oto więc po ciekawych, ale muzealnych w odczuciu młodych ludzi musicalach, opowiadających o problemach Greka Zorby, ortodoksyjnych Żydów z Anatewki, biblijnego Józefa i jego braci czy amerykańskich hippisów i dzieci kwiatów, zrealizowano w Polsce musical, którego akcja dzieje się tu i teraz. No, może nie zupełnie tu, bo w Nowym Jorku, ale patrząc z perspektywy globalnej wioski, można to pojęcie rozszerzyć.
Tytułowa "Fame" to nie tylko sława, do której dąży współczesne młode pokolenie, ale także nazwa słynnej nowojorskiej Średniej Szkoły Muzyki i Sztuk Scenicznych, zwanej Fame School. Znaczna część uczniów sądzi, że szkoła jest kluczem do upragnionej sławy. Bo obecne pokolenie, następujące po generacji X, jest ambitne i żądne sukcesu. I aby ów wymarzony sukces osiągnąć, gotowe jest ciężko pracować przez wiele lat.
Akcja musicalu rozgrywa się w Fame School w czasach współczesnych. Widzimy niesforną klasę rozpoczynającą naukę. Każdy z młodych ludzi przychodzi do szkoły z nadzieją, że zostanie kiedyś gwiazdą i zyska wielką sławę. Już od pierwszego dnia nauczyciele powtarzają, że trzeba długo i ciężko pracować, aby być dobrym aktorem, tancerzem, muzykiem. Uczniowie są chętni do pracy, lecz trudno im przychodzi realizacja zadań zespołowych. Każdy pochodzi bowiem z innego środowiska, z innej kultury. Sprawiają wiele kłopotów swoim nauczycielom, zwłaszcza anglistce Miss Sherman (Danuta Błażejczyk), która pragnie, by oprócz tańca i śpiewu znali literaturę i gramatykę. Użera się z nimi, także konserwatywny nauczyciel muzyki Mr. Scheinkopf (Stanisław Biczysko), wpajający uczniom, zdecydowanie preferującym rock i rap, miłość do klasyków. Niełatwe zadanie ma również nauczyciel aktorstwa Mr. Meyers (Dariusz Kowalski). Młodzież najchętniej uczy się tańca, toteż w Miss Bell (Ewa Kuklińska) ma swego sprzymierzeńca i obrońcę. Nie wszystkim jednak odpowiada ciężka praca. Wielu chciałoby być sławnymi od razu, bez pracy i wyrzeczeń. Najbardziej utalentowana uczennica, piękna Carmen Diaz (Denisa Geislerova-Krume), nie ma cierpliwości, by czekać cztery lata do ukończenia szkoły i jedzie do Los Angeles, mitycznej krainy snów, gdzie ma zamiar zostać gwiazdą, co jednak jej się nie udaje. Pozostali dobrnęli do finału. Nie są wprawdzie jeszcze sławni, ale są profesjonalistami.
Przedstawienie jest dobrze wyreżyserowane, zrobione jest z iście broadwayowskim rozmachem. Tempo widowiska jest zróżnicowane, sceny dynamiczne, pełne ekspresji, przeplatają się z sekwencjami lirycznymi, zespołowe z solowymi. Zespół jest świetnie przygotowany tanecznie, precyzyjnie wykonuje skomplikowane układy choreograficzne. Najlepiej wypadają sceny zbiorowe, kiedy cały zespół śpiewa i tańczy. Dynamiki dodają scenom pulsujące kolorowe światła, zasnuwające przestrzeń dymy, szybko zmieniające się elementy scenografii. I tak raz widzimy aktorów ubranych tak, jak ubiera się współczesna młodzież (styl techno, rapowy, itd.), na tle szkolnej klasy z tablicą, potem sali tanecznej z lustrami, gdzie ćwiczy grupa baletowa, potem obserwujemy etiudy z Romea i Julii w strojach elżbie-tańskich, próby do sztuk współczesnych, rozebrane dziewczyny w szatni, bal absolwentów i wiele innych scen. Dekoracje zmieniają się na naszych oczach, przesuwane na kółkach w rytm muzyki, spuszczane z sufitu, wyłaniające się zza kulis. Kilka razy na scenę wyjeżdża samochód (popularna yellow cab), który w otoczeniu aktorów wiruje na obrotowej scenie.
Młoda widownia najżywiej reaguje na solowe występy rapującego Krzysztofa Adamskiego, który wykonuje skomplikowane układy taneczno-akrobatyczne. Kiedy Adamski rapuje, ma się wrażenie, że rozniesie scenę. Wnosi więcej dynamiki niż niejedna scena zbiorowa. Nie widziałam dotąd tańca rapowego w tak świetnym wykonaniu. Warto wspomnieć także wyróżniające się w przedstawieniu dwie panie - znakomitą Danutę Błażejczyk o niskim jazzującym wokalu oraz demoniczną Denisę Geislerową-Krume o chropawym, ciepłym głosie. Już dla obu wokalistek i Krzysztofa Adamskiego warto ten spektakl obejrzeć. Niestety, dobrze przygotowani wokalnie i tanecznie aktorzy nie zawsze radzą sobie w partiach aktorskich. I tak sceny dialogowe Katarzyny Krzyszkowskiej-Sut i Krzysztofa Cybińskiego wypadają deklamatorsko i nieautentycznie. Z kolei skrzypek Michał Sikorski aktorsko dobrze prowadzi rolę, ale fatalnie śpiewa i zdecydowanie nie powinno mu się powierzać partii solowych.
Ogólnie przedstawienie jest udane, choć przyznam, że większe wrażenie zrobił na mnie musical "Józef", był bardziej dopracowany i efektowny. Być może "Fame" musi dojrzeć, by osiągnąć precyzję wykonania "Józefa". Przekonamy się o tym za miesiąc, kiedy zagości na scenie Teatru Komedia, który jest współproducentem tego kosztownego przedsięwzięcia.