Artykuły

Popołudnie ulgi

"Okno na parlament" w reż. Pawła Pitery w Teatrze Bagatela w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Klaun nie znika. Nie zdycha farsa. W sumie - dziwne to. Wciąż jest klaun, jest, jak był zawsze - wedle odwiecznych prawideł cyrkowego, scenicznego prymitywu. Jest i po staremu tumani, po staremu śmieszy, po staremu przestrasza niegroźnie. Wszystko u niego po staremu - a my przecież podobno subtelniejemy dzień po dniu, subtelniejemy strzeliście i całkowicie po nowemu. Naprawdę?

Tak, podobno wyrabiamy się. Ogłady cywilizacyjnej nabieramy. Na kanwie odzyskanej wolności, technologicznych zdobyczy internetowych i otwarcia na Europę, dusze nasze szczyty wysublimowania podobno zdobywają bez wysiłku, podniebienia arystokratycznieją ponoć, prowincjonalna przaśność zaś niby marnieje - a tu proszę! Jak tylko jest okazja - prymitywizm klaunady rytualnie bierze nas w swe posiadanie za łatwą, momentalną zgodą naszą. I biegniemy do namiotu na łące pod miastem, i kupujemy watę cukrową, i zdychamy ze śmiechu, gdy papuzi kretyn z piłeczką na nosie i w siedmiomilowych butach kopie w tyłek bliźniaczego kretyna, i padamy pod krzesła jak kretyn orła za orłem wywija w trocinach, gdy zaś od foki w dziób mokrą płetwą dostanie, to mówię wam - nie ma z nas co zbierać! Świeżo nabyty smak europejski - w dokumentnej, mlaskającej poniewierce...

Nie, teraz, po premierze wyreżyserowanej przez Pawła Piterę farsy Raya Cooneya "Okno na parlament", za żadne pieniądze nie postawię pytania uniwersyteckiego wuja: "Czemuż, szanowni państwo, klaun nie znika w pięknej dobie wysubtelnienia naszego, i dlaczego nie zdycha farsa?". Za żadne fanty nie wdepnę w to laboranckie dzielenie na czworo włosa ludycznego rechotu, nie wdepnę, bo gdy w spektaklu Pitery dostrzegłem aktora Juliusza Krzysztofa Warunka w parapet wgniecionego nagle opadniętym oknem - niegdysiejsza przestroga Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego stanęła w pamięci: "Żeby zrozumieć, skąd śmiech się bierze,/ Osieł wygramolił się na wysoką wieżę./ Zamknął się tam na dób i kluczy czterdzieści".

Zamknął się i siedzi, i kopytem w pusty łeb puka, i duma, co też jest śmiesznego w Juliuszu Krzysztofie Warunku dławionym framugą? Niech duma, może co wyduma. Ja nie dumam. Co jest śmiesznego w farsie - o to ja nie pytam, bo ja się na farsie śmieję. Rechoczę tu i teraz - na widowni, od 19.15 do 21.15. Ani minuty przed, ani sekundy po. Śmieję się wyłącznie tu i wyłącznie teraz, bo też naturą farsowych klaunad jest bycie in statu nascendi.

Tu i teraz zatem - tylko na scenie - feralne okno puka w kark nieszczęsnego Detektywa (Warunek), speca od spraw zdrad, w związku z czym tu i teraz - tylko na scenie - ekskluzywna hotelowa schadzka wysoko postawionego polityka Richarda Willeyego (Wojciech Leonowicz) z rudą Jane Worthington (Paulina Napora), osobistą sekretarką jego osobistego wroga parlamentarnego - minuta po minucie, nieszczęście po nieszczęściu, wpadka po wpadce, pech po pechu, zmienia się w slapstikowo zakręcone, cudowne piekło wszelkiego fabularnego bezsensu. Oto do drzwi apartamentu puka...

Wstyd. Głupota niewybaczalna, pospolite matołectwo recenzenckie - jałowy wymóg streszczenia akcji sztuki - na mgnienie mną zawładnęło. Przepraszam. Pisanie o teatrze, które jest kleceniem bryku fabuły - litości wymaga w ogóle, a cóż dopiero gadać o bryku z farsy! Nie da się streścić "Okna na parlament", bo nie da się streścić genialnego bezsensu. Trzeba pójść do Bagateli, trzeba być, trzeba zobaczyć, usłyszeć wymienionych wyżej kretynów i całą resztę. Ciapowatość George'a Pigdena (Przemysław Redkowski), taktowną upierdliwość Kelnera (Piotr Różański), groteskową powagę Kierownika (Marcel Wiercichowski), hiphopową tępotę Ronniego (Michał Kościuk), skore do pochopności ciało Pameli (Aleksandra Godlewska), zdolne chyba do wszystkiego rzepki kolanowe Gladys (Ewa Mitoń), wreszcie - urocze zagubienie Pokojówki (Alicja Kobielska). Te misternie zapętlone ułomności skleją się w pysznie durne dwie godziny.

I nie wiadomo jak, nie wiadomo kiedy - ryczysz, bądź padasz pod fotel, jak w namiocie na łące pod miastem. Maestria Cooneya to w istocie sztuka przeniesienia tamtych topornych, trocinami utytłanych gagów papuzich kretynów na arenę romansowej fabuły. Tu kopniaki klaunów słychać w ripostach dialogów. Orły wywijane w namiocie - u Cooneya stają się fikołkami niepoczytalnych zmian akcji. W "Oknie na parlament" mlask foczych płetw na nosie upstrzonym czerwoną piłeczką, zmienia się w mlask morderczych puent. Słowem, my, obywatele nowych, subtelnych czasów - w Bagateli rytualnie rechoczemy dokładnie z niczego i precyzyjnie po nic.

Inaczej powiem. Może świadomie, może niechcący, ale jednak skutecznie dyrektor Jacek Schoen kolejnym farsowym gestem przypomina europejsko odświeżonym rodakom, że nihil novi sub sole. Że oto nie wszystko (mądrość starego rysunku Mrożka przywołuję), drogi rodaku, nie wszystko na twej w 1989 roku dzielnie odzyskanej glebie składa się z samych tylko społeczno-politycznych punktów ciężkości. Obok jest arena, świetny banał, normalność. Bosko skretyniała farsa.

Farsa - rysa na sensie. Farsa, na którą idzie się nie dla sensu, lecz dla kojąco bezużytecznej błyskotliwości bezsensu. Miło w teatrze obśmiać świat zależny od wielkoduszności okna. I radość pojąć, że prócz 21 dnia października, istnieją w Polsce punkty inne, nie tylko kluczowe - chwile cyrkowe, kiedy to klaun klauna w dupę kopie nie dla ratowania ojczyzny, lecz dla przaśnej ulgi popołudnia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji