Artykuły

Kochamy się

- Układa nam się życie. To, co warto, oblewamy szampanem w łóżku. Wcale nierzadko. Najważniejsze, to starać się zawsze zauważać lepsze strony, nawet tych gorszych chwil - KATARZYNA i CEZARY ŻAKOWIE zwierzają się Pani.

Choć życie aktorów pod jednym dachem bywa trudną sztuką, to im udaje się w niej grać już od 20 lat.

Dlaczego on mnie nie podrywa? Przecież widzę w jego oczach zainteresowanie" - myślałam. Wśród wszystkich studentów letniego obozu naszej wrocławskiej szkoły teatralnej to właśnie Cezary mnie zaintrygował. Z pozoru niedostępny, nawet gburowaty, kiedy zaczynał opowiadać, słuchałam zafascynowana. Już wtedy miał genialne poczucie humoru. Przyciągał mnie, jednocześnie trzymając na dystans. Na pierwszą randkę przyszłam prosto po zajęciach zjazdy konnej, w gumowcach i dresie. Cezary mnie zaskoczył. Założył idealnie białą koszulę ze stójką i dżinsy. Obóz się skończył, a on zniknął. Muszę przyznać, że szukałam go przez wspólnych znajomych. Poczułam się naprawdę dotknięta, ale wciąż byłam ciekawa. Nie przypuszczałam, że zwyczajnie go onieśmielam. Szybko stało się jasne, że dobrze nam razem, świetnie się rozumiemy. Byliśmy zafascynowani sobą i tym, że wyrwaliśmy się z rodzinnych domów. Oboje nas trzymano twardą ręką. Kiedy po trzecim roku studiów zaczęłam przebąkiwać o ślubie, rodzice byli przerażeni. Wszyscy próbowali nas od tego pomysłu odwieść. A jednak Cezary przyjechał do moich rodziców, do Torunia, z pierścionkiem. Zaręczyliśmy się. By mieć swój wkład w wesele, przez dwa miesiące skuwaliśmy tynki i malowaliśmy ściany we Francji. Ślub dokładnie sobie zaplanowałam. Cywilny, zaraz potem kościelny w rodzinnej parafii. Biała suknia, kwiaty, może nawet łzy wzruszenia... Nie wszystko poszło jednak zgodnie z harmonogramem. Gdy zebrani goście myśleli, że podczas uroczystości szlocham, ja zanosiłam się śmiechem. Ksiądz mówił słowa przysięgi: "Ja, Katarzyna...". I przesuwając w moją stronę mikrofon, co chwilę strofował szeptem młodziutkiego ministranta: "Nie dłub w nosie". Wzruszam się dziś, gdy po dwudziestu dwóch latach przypominam sobie tamte chwile. Z pierwszego wspólnego roku najgorzej wspominam... noce. W maleńkim służbowym pokoiku mieliśmy tylko jedną, wąską leżankę i dmuchany materac. Dzieci? Nie myśleliśmy o nich, pochłonięci pracą. Po dwóch latach małżeństwa przeżyłam szok. Pamiętam, szłam ulicą Szczecina, gdzie pojechaliśmy na koncert. Podejrzewałam, że jestem w ciąży i łzy ciurkiem ciekły mi po twarzy. "To tragedia. Jak sobie poradzę?" - powtarzałam w kółko. Cezary był szczęśliwy. I rzeczywiście niedługo potem myślałam jak on: "Dziecko to cud". Pół roku po porodzie z przyjemnością wróciłam do pracy. Sześć lat później z drugą córeczką spędziłam w domu niespełna dwa miesiące. Zbyt mało. To był bardzo ciężki czas dla naszego związku. Ledwie oswoiłam się z nową sytuacją, gdy Cezary powiedział, że chce przeprowadzić się do Warszawy. Za nami trudne rozmowy, wykrzyczane słowa, jak te: "Nigdy w życiu. Co ty mi robisz?". Mała ma osiem miesięcy, starsza idzie właśnie do szkoły. Co ja zrobię, sama, w obcym mieście? Bez koleżanek, bez teściowej, która bardzo mi pomagała? Bez teatru, w którym mam pozycję? Bez znajomego bufetu z herbatą w szklance i taką samą każdego dnia sałatką jarzynową. We Wrocławiu miałam swój bezpieczny świat, który mój mąż chciał zburzyć. Bałam się, ale życie samo popchnęło nas do zmiany. Cezary stracił etat w teatrze. Kupiliśmy dom pod Warszawą. Ale brakowało nam pieniędzy na jego remont. Dlatego robiliśmy go własnymi rękami. Pomagałam, jak mogłam. Kiedy mówiłam, że z czymś nie dam sobie rady, słyszałam: "Nie maż się, wytrzymaj". Czasami przeszkadzało mi, że Cezary jest taki szorstki i oschły, ale z drugiej strony nie wyobrażałam sobie obok innego mężczyzny. Kiedyś na każdą uwagę, na przykład: "Jak ty się ubrałaś?", reagowałam płaczem. Dziś takie słowa traktuję z przymrużeniem oka. Wtedy jednak byłam u kresu. Czułam, że świat wali mi się na głowę. W teatrze Rampa, gdzie zaczęłam pracować, mówili o mnie: "Ta obca z Wrocławia". Tak naprawdę przetrwałam dzięki rozmowom z mężem. Były mądre, twórcze, czasem oczyszczające. Lubię być z Cezarym, lubię z nim rozmawiać, lubię nawet milczeć. Stworzyliśmy w Sulejówku ciepły, otwarty dom. Siedem lat temu po raz pierwszy zebraliśmy całą rodzinę na święta. I tak już zostało. Na Wielkanoc, Wigilię przyjeżdża mama z Torunia, mama z Brzegu, brat Cezarego z żoną i córeczką, rodzina z Warszawy, z Olsztyna. Przy stole siada dwadzieścia sześć osób. Z tych spotkań płynie wielka siła. Mój tata i brat nie żyją od lat, wcześnie zostałyśmy same z mamą. Chcę, podobnie jak Cezary, żeby nasze córki widziały, jak starzeje się ich mama, babcie, jak rosną obok nich inne dzieci.

Czasem jednak uciekamy od wszystkich. Przyznam, że z początku byłam oburzona, gdy mój mąż zaproponował, byśmy choć raz w roku wyjechali gdzieś sami na parę dni. Nasłuchałam się wtedy, że straszna ze mnie mama kwoka. Uległam i nie żałuję. Przez ostatnie lata byliśmy we dwoje w Barcelonie, Berlinie, Wenecji, Londynie, Rzymie. Doceniam czas, który mamy tylko dla siebie. Szaleństwo zwiedzania i słodkie "nicnierobienie", gdy siedzimy w kawiarni, leniwie pijemy kawę i przyglądamy się ludziom. Czuję, że jesteśmy bardzo blisko siebie. Szanujemy się nawzajem. Często mówię dziewczynkom: "Pamiętajcie, to ojciec w naszym domu jest głową rodziny, jedyny nosi spodnie". Ostatnio znów dopasowane dżinsy. Zawsze mi się podobał. Jego wygląd kompletnie mi nie przeszkadzał. Ale on sam męczył się, gdy stał na planie przez kilka godzin, bolały go kolana. Nigdy nie powiedziałam mu kategorycznie: "Musisz schudnąć!". Cezary jest tak silną osobowością, że nie można mu niczego narzucić. Pamiętam, że po pierwszych dwóch tygodniach diety się załamał. Wiedziałam, że jeśli mu nie pomogę, podda się. Usiedliśmy razem. Cezary powiedział: "Chciałbym jeść sałatę, chciałbym jeść inaczej". Usłyszał: "Dobrze". Wychodziłam do teatru i powtarzałam sobie: "Sałata, sałata, sałata". Zawsze w domu było coś dietetycznego, co wystarczyło tylko wyjąć, podgrzać i zjeść. Odsunęłam go od robienia zakupów. Kiedy schudł pierwsze piętnaście kilogramów, zobaczyłam, jak złapał wiatr w żagle. To było niesamowite. Imponował mi konsekwencją. Odchudzał się prawie trzy lata. Aż pomyślałam, że mam obok nie tylko kochanego faceta, ale też niezwykle przystojnego mężczyznę. Zdarza się, że kobiety reagują na niego euforycznie. Oczywiście, że czuję wtedy zazdrość. Niedawno powiedział coś, co jest moją nadzieją na przyszłość: "Kochanie, pięknie się starzejesz". Wierzę, że jestem na tyle fajną osobą, że mój mąż będzie chciał się ze mną zestarzeć. A kiedy ogląda się za młodszymi? Troszkę się boję. To chyba naturalne.

***

Czwarta rano, nad jeziorem ledwie świta. Piję wódkę z kolegami, kiedy obok nas przechodzą dwie piękne dziewczyny i jak gdyby nigdy nic idą się kąpać. Mogę powiedzieć, że to był klasyczny przypadek uczucia od pierwszego wejrzenia. Bo zobaczyłem wtedy Kasię i wiedziałem: "Muszę ją poznać!". Tak też zrobiłem. I od razu zaiskrzyło. Byliśmy wtedy na obozie jeździeckim. Obowiązkowym dla studentów szkół teatralnych. Ona właśnie skończyła pierwszy rok akademii, ja trzeci. Pochodzę z bardzo tradycyjnego, konserwatywnego domu. Wychowywałem się w Brzegu Dolnym, małym miasteczku pod Wrocławiem. Mamusia mnie i brata trzymała krótko. "Rób, co chcesz, masz wolną rękę, synu" - tego nigdy nie słyszeliśmy. Nie dostawałem kieszonkowego, żeby na przykład zaprosić gdzieś dziewczynę. Ale też przyznam, że nie cierpiałem z tego powodu. Nie byłem kochliwy. Dorastałem w szarej rzeczywistości lat siedemdziesiątych. Rodzice trzymali nas pod kloszem, w pewien sposób odgrodzili od świata. Doznałem szoku, kiedy dostałem się do szkoły teatralnej we Wrocławiu. Sam w wielkim mieście, w obliczu nadchodzącego właśnie stanu wojennego. Byłem niezwykle nieśmiały. Cóż z tego, że wtedy na obozie chodziłem z Kasią na spacery tylko we dwoje? Kiedy wróciliśmy, stchórzyłem. Przez całe wakacje nie potrafiłem się do niej odezwać. I nawet gdy zaczął się nowy rok akademicki, milczałem. W swoim zahukaniu myślałem, że to niemożliwe, by tak atrakcyjna, światowa dziewczyna z Torunia chciała się ze mną spotykać. Widziałem, że podobała się innym. Nie sądzę, że zostalibyśmy parą, gdyby ona nie wyciągnęła do mnie ręki. "Powiedz temu grubemu, że sobie żarty jakieś robi. Spotykaliśmy się, a teraz traktuje mnie jak powietrze?" - powtórzył mi wspólny znajomy. W ten sposób Kasia ośmieliła mnie.

Pobraliśmy się po dwóch latach znajomości, gdy tylko obroniłem dyplom. Miałem dwadzieścia cztery, ona dwadzieścia dwa lata. Moja mama do dziś nie wie, że już na studiach mieszkaliśmy razem. Zatrzymałem się co prawda u wujostwa, cudownych ludzi. Ale nie widywali mnie całymi tygodniami. Czasem wpadałem na sobotę czy niedzielę - pokazać się. Znali Kasię. Byli wtajemniczeni w nasze uczucie. Gdyby mama się wtedy dowiedziała? Nawet nie chcę myśleć, czym by się to skończyło. Przez pierwszy rok małżeństwa mieszkaliśmy w pokoju na poddaszu teatru, w którym oboje dostaliśmy etaty. Było ciężko. Nie mieliśmy nic własnego. Szafy, stołu, krzesła. Tylko dwie walizki. Dopiero kiedy dostaliśmy służbowe, dwupokojowe mieszkanie, kupiliśmy meble. To były raptem dwa fotele ze Swarzędza, wypatrzone w komisie. Na więcej nie było nas stać. Nie wystarczyło nawet na taksówkę bagażową, więc sami nieśliśmy je do domu przez pół miasta.

Niedawno obchodziliśmy z Kasią 22. rocznicę ślubu. Byłem bardzo szczęśliwy, żeniąc się. Jestem też dziś. Nie ukrywam, że zdarzały się konflikty. Spędziłem cztery lata na estradzie wśród tancerek kabaretowych. Nie jestem aniołem i Kasia miała powody, by mieć do mnie uzasadnione pretensje. Często wyjeżdżałem z domu, a telefon w pokoju hotelowym milczał. Nikt nie miał wtedy komórek. Ale gdy na świecie pojawiła się córeczka Ola, w naszym związku było wręcz książkowo. Dziecko często jest testem dla pary. Przeszliśmy go. Po okresie stabilizacji i spokoju, rok po tym, jak urodziła się druga córka Zuza, przyszedł kolejny, poważny kryzys. Mieliśmy wreszcie swój własny strych i względną stabilizację finansową. Kasia dużo pracowała w teatrze. Mnie trochę gorzej szło w zawodzie. Nie bardzo wiedziałem, co robić dalej. Kasia miała dobrą pozycję, zrobiła własny recital, odniosła sukces, dostała nagrodę. A mnie ciągnęło do Warszawy. Często jeździłem do stolicy, gdzie angażowano mnie do epizodów w filmach. Kiedy wspominałem, że chcę rzucić się na głęboką wodę, widziałem w jej oczach przerażenie: "Jak to możliwe, że chcesz znów zaczynać od zera?" - pytała. Nie mogła mnie zrozumieć. Narastał konflikt. W podjęciu decyzji pomógł nam dyrektor wrocławskiego Teatru Współczesnego. Mówiąc oględnie, nie przepadał za mną i nie przedłużył mi kontraktu. Kasi zaproponował połowę etatu. Zagrałem wtedy w filmie reklamowym, który znaczył tyle, co półroczna pensja w teatrze.

W czasie jednej nocy postanowiliśmy: czas pożegnać Wrocław. Pakujemy się! Moja mama została z dziećmi, a my obydwoje pojechaliśmy do Warszawy szukać domu. Wiem, że Kasia była pełna obaw. Parę miesięcy wcześniej nagrała płytę jazzową. Chciała dać ją do przesłuchania Andrzejowi Strzeleckiemu, dyrektorowi teatru Rampa. Przyjechaliśmy do Warszawy. Podwiozłem Kasię samochodem pod teatr. Strzelecki akurat był. Weszła na rozmowę i z miejsca dostała angaż na nowy sezon. Klamka zapadła. Nie musiałem już z nią walczyć, przekonywać. Szybko znaleźliśmy dom do remontu w podwarszawskim Sulejówku. Kupiliśmy go, sprzedając wrocławski strych. Z początku nie było lekko. Słyszałem od Kasi, że jest samotna, wręcz tym nowym życiem przerażona. Widziałem u niej łzy, oznaki depresji. Ale wiedziałem, że to się musi zmienić.

Rozumiemy się i wyczuwamy wzajemnie. Pomimo upływu lat niezmiennie lubimy ze sobą rozmawiać. Pamiętam tylko jedną taką pięciogodzinną podróż, kiedy byliśmy mocno pokłóceni i nie zamieniliśmy ze sobą ani jednego słowa. Co pięć minut myślałem, że dłużej tego nie wytrzymam. Dopełniamy się. Kasia trzyma w garści cały dom. Wie, kiedy dzieci mają angielski, basen, dentystę. Przypomina o moich spotkaniach, bo do kalendarza zaglądam raz na tydzień. Ale wiem, że przed jej premierą muszę przejąć na siebie wszystkie obowiązki. I nie buntuję się przeciw temu. Moja żona z upływem lat staje się coraz piękniejsza. Nasze wspólne marzenia obracają się wokół córek. W tym roku po raz kolejny zaczynają nowy etap, a my razem z nimi. Zuza ma trzynaście lat, idzie właśnie do gimnazjum, dziewiętnastoletnia Ola na studia. Parę lat temu tuż przed Bożym Narodzeniem przyjąłem zaproszenie do programu telewizyjnego. "Mamy dla pana niespodziankę" - usłyszałem. I stanęły przede mną moje trzy dziewczyny, śpiewając razem kolędę. Nie potrafiłem ukryć wzruszenia. Chyba nigdy wcześniej nie widziały moich łez. Nie wstydzę się ich. Ani uczuć. Układa nam się życie. To, co warto, oblewamy szampanem w łóżku. Wcale nierzadko. Najważniejsze, to starać się zawsze zauważać lepsze strony, nawet tych gorszych chwil.

Na zdjęciu: Katarzyna i Cezary Żakowie oraz Cezary Pazura w filmie "Ajlawju".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji