Artykuły

Zabierzcie im te sardynki!

Czy aktorzy grający samych siebie mogą być śmieszni? Pewnie nie mniej niż wtedy, gdy grają kogokolwiek innego. Ostateczny werdykt należy do widzów, którzy wybiorą się na najnowszy spektakl kaliskiego teatru – Czego nie widać Michaela Frayna w reż. Pawła Okońskiego

Tę farsę można równie dobrze nazywać komedią pomyłek, a tymi, którzy się mylą, są aktorzy przygotowujący przedstawienie pt. Co widać. Tak jest w sztuce Frayna. Zarazem jednak jest to gra z podwójnym dnem, bo przecież mylić się mogą również aktorzy w spektaklu Pawła Okońskiego. Komuś, kto nie zna dobrze sztuki Frayna, a ewentualnie także innych jej inscenizacji, można śmiało obiecać konia z rzędem za trafne wskazanie, w których momentach pomyłki są zgodne z zamysłem autora, a w których aktorzy mylą się na własną rękę. To w pewnym sensie kłóci się z wewnętrzną logiką farsy, która powinna być przede wszystkim precyzyjna, czyli zagrana w pełnej zgodzie z tekstem i zaleceniami reżysera. Jak mówił przed premierą sam Paweł Okoński, ma być „głośno, szybko, wyraźnie i przy pełnych światłach”. Jest i głośno, i szybko. Jeśli komuś za mało światła, zawsze można doświetlić. Wątpliwość dotyczy jedynie tego, czy jest wyraźnie, tzn. czy dokładnie tak miało być? Mimo wszystko u widza pojawia się wrażenie, że trochę tu za dużo niedokładności i dowolności, a za mało pewności grania. Być może to kwestia czasu i wraz z kolejnymi odsłonami tego przedstawienia aktorzy się dotrą i zapanują nad całością nie gorzej niż reżyser czy autor.

W pierwszym akcie obserwujemy próbę generalną przed spektaklem Co widać. A widać tyle, że przedsięwzięciu temu daleko do tego, aby uznać je za skończone i gotowe do premiery. Wszystko, co w sztuce Frayna następuje później, jest tego prostą konsekwencją. Aktorzy zapominają swoich partii tekstu, spóźniają się z wejściami, plączą się wśród rekwizytów, a na dodatek — w drugim akcie — ukazują nam swoje prywatne konflikty i spięcia spoza sceny. Za kulisami jest może nawet gorzej niż na scenie, a wszystkie te animozje, wybuchy złości, przejawy stresu, zazdrości czy depresji na pewno nie budują spektaklu, tylko go rujnują. Efekt końcowy pojawia się w akcie trzecim. To, co nie zostało dokończone i dopięte na ostatni guzik na początku, a więc na próbie generalnej, jest przyczyną kompletnej klapy ukazanej w scenach końcowych. Inaczej mówiąc, spektakl rozłazi się w szwach i pęka w wielu miejscach równocześnie. Oczywiście jest w tym ogromny ładunek komizmu i na tym polega główna wartość farsy Frayna, jak i każdej innej dobrze napisanej. A nad wszystkim górują sardynki, o których mówi się od początku do końca przedstawienia, które wielokrotnie są wynoszone i wnoszone na talerzykach, i o których w końcu można pomyśleć, że to one są przyczyną całego zamieszania, od nich się wszystko zaczęło i lepiej by było, gdyby nie pojawiły się w ogóle.

Niewątpliwym atutem kaliskiej inscenizacji jest scenografia Wojciecha Stefaniaka, czyli obrotowe wnętrze starego domostwa z wieloma detalami, schodami i przede wszystkim drzwiami, których rola w tym spektaklu jest trudna do przecenienia i które oczywiście płatają aktorom różne figle. To był pewniak, bo w takiej konwencji estetycznej nasz nadworny scenograf czuje się, jak się wydaje, najlepiej.
Drugi plus to trafna obsada aktorska. W pamięci pozostaje na pewno Maciej Grzybowski jako Złodziej Selsdon, drugoplanowy, ale bardzo charakterystyczny, a także pierwszoplanowy Marek Sitarski jako Garry i Roger. Nie umniejszając jednak wagi kreacji indywidualnych, w spektaklu tym ważna jest gra całego zespołu, a ten jest barwnym korowodem typów tyleż charakterystycznych, co zabawnych. Jak to w farsie.

W końcu pozostaje jednak pytanie dla farsy kluczowe: czy publiczność rzeczywiście dobrze się bawi? Otóż w pierwszym akcie nieszczególnie. Podczas premiery słyszało się jedynie pojedyncze chichoty i to z rzadka. Być może pierwszy akt jest nieco przeciągnięty. W każdym razie momentami wieje z niego nudą, co w przypadku tego gatunku twórczości na pewno nie powinno mieć miejsca. Później akcja stopniowo nabiera tempa i publiczność z wolna się rozkręca. W finale jest to już polka galopka i wybuchy śmiechu są o wiele częstsze niż na początku. Czy jednak dość częste i dość powszechne? Chyba jednak po świetnym tekście renomowanego komediopisarza, po w pełni profesjonalnej obsadzie aktorskiej i reżyserze znającym komediową materię jak własną kieszeń i szumnych zapowiedziach sprzed premiery można by spodziewać się czegoś więcej. Ale może wątpliwości te są przedwczesne. Może spektakl ten i występujący w nim aktorzy jeszcze się rozegrają. To powinien być nawet logiczny kierunek ich wysiłków. Mając w repertuarze kaliskiego teatru taką konkurencję w dziedzinie farsy, jak Z rączki do rączki czy Wszystko w rodzinie, twórcy Czego nie widać muszą starać się o sukces nadal, także i po premierze.
Więc na koniec już krótko: Czy warto iść na ten spektakl? Oczywiście, że warto.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji