Artykuły

Nasz przyjaciel Markusz

Przetworzyć wszystko w żart i za nic w świecie nie popaść w martyrologię - taki był Jerzy Markuszewski - o zmarłym piszą Anna Bikont i Joanna Szczęsna w Gazecie Wyborczej.

Był jednym z ojców założycieli Studenckiego Teatru Satyryków i współtwórcą radiowego magazynu satyrycznego "Ilustrowany Tygodnik Rozrywkowy". A kiedy nie mógł zabawiać publiczności teatralnej, a potem radiowych słuchaczy - bo zawsze w końcu wyczerpywała się cierpliwość PRL-owskiej władzy i tracił kolejne posady - z równym entuzjazmem, choć bez grosza przy duszy, zajmował się dostarczaniem przyjaciołom rozrywki. Miał na przyjaźń prostą receptę. Po pierwsze - trwać przy przyjaciołach murem, szczególnie kiedy są w biedzie, bo prześladuje ich komunistyczna władza albo są starzy czy chorzy. Po drugie - rozweselać ich. I tak na przykład upierał się, że zdecydował się wziąć udział w głodówce w kościele św. Krzyża w październiku 1979 r. w obronie aresztowanych członków Karty 77, bo "ktoś przecież musiał głodujących zabawiać". To był jego sposób na życie: przetworzyć wszystko w żart, anegdotę, nigdy nie tracić poczucia humoru i za nic w świecie nie popaść w martyrologię. Władza jednak traktowała go serio: w nocy 13 grudnia 1981 r. został internowany (z domu zabrano też wtedy - zakutego w kajdanki - jego 17-letniego syna Maćka). Znalazł się w pierwszej grupie internowanych, których helikopterem transportowano do obozu w Jaworzu. Na lotnisku żołnierze trzymali ich na muszkach, jeden z doradców "Solidarności" krzyczał: "Polacy Polaków zamknęli, Polacy Polaków gnębią!". Ale to nie był styl Markusza - jak czule nazywali go przyjaciele. Przed wejściem do helikoptera powiedział do żołnierza: "A teraz wysikajmy się, jak Polak z Polakiem".

Był fanatycznym zwolennikiem układu - układu ludzi przyzwoitych, ludzi, którzy, jak śpiewał Bułat Okudżawa, trzymają się razem, by nie propast' po odinoczce.

- Nie ukrywam, że jestem sitwiarz - opowiadał nam Markuszewski. - Miałem w życiu dużo szczęścia, bo znosiło mnie przeważnie w kierunku ludzi, z którymi warto się przyjaźnić. Olbrzymi wpływ na moje życie miały zawsze stosunki towarzyskie. Znalazłem się w opozycji dlatego, że tam było lepsze towarzystwo. A też nie miałem w domu ze strony rodziny żadnych nacisków. Moja matka to nawet, kiedy wyrzucili mnie z pracy, uważała, że skoro jestem na "ty" z panem Konwickim i z panem Dygatem, to osiągnąłem szczyty kariery, a o resztę nie warto się ubiegać. A kiedy zamykali do więzienia Adama Michnika i Jacka Kuronia, szła do kościoła i dawała na mszę w ich intencji. Upewniała się przy tym, czy ksiądz na pewno wymieni ich z nazwiska. Jak się wahał, to cofała datek.

Proletariat to ja

Jerzy Markuszewski, chłopak ze Starego Miasta, życiorys miał taki - to jego sformułowanie - jakby go wymyśliła sama Wanda Wasilewska: ojciec bezrobotny, matka służąca. To matka przeważnie utrzymywała rodzinę (i musiała ukrywać, że ma małe dziecko, bo "państwo tego nie lubili"). Babcia przynosiła go na klatkę schodową dla służby, a matka wymykała się, żeby nakarmić go piersią.

- Miałem świetne dzieciństwo i mama kochała mnie opętańczo - opowiadał. - To jej miłość była motorem mojego życia i dobrego samopoczucia. Wyrastałem w przekonaniu, że powodzi nam się nadzwyczajnie. Nigdy w życiu nie chodziłem głodny, może dlatego, że matka często pracowała jako kucharka. Sama pochodziła z bardzo biednej rodziny. Tadeusz Konwicki uważał, że się podszywam pod proletariackie pochodzenie. Mama moja rzeczywiście miała w sobie coś z ducha burżuazyjnego i prawdziwie pański gest. Przestrzegała: "Synku, nigdy nie odkładaj na ostatnią chwilę, bo każda chwila jest ostatnia". Uważała, że kiedy się ma pieniądze, trzeba je szybko wydawać: "Jak jest, to szelest".

Marian Brandys opisał w dzienniku, jak jego żonę, aktorkę Halinę Mikołajską, która była członkiem Komitetu Obrony Robotników, SB nękało chamskimi nocnymi telefonami. I z wdzięcznością wspominał, że Jurek Markuszewski - który często zresztą w jego zapiskach pojawia się w roli niezawodnego przyjaciela - podpowiedział mu ripostę, na którą on sam nigdy by nie wpadł, a która okazała się zadziwiająco skuteczna: "Panie, jak ma pan tyle czasu, żeby do nas wydzwaniać, to naucz pan swoją babcię szczać w butelkę".

To było powiedzonko matki Markuszewskiego, osoby o niezwykłym słowotwórczym talencie, wygrywającej wszystkie potyczki słowne z sąsiadami, wymyślającej wielopiętrowe obelgi i obrazowe przekleństwa. Kiedy na przykład coś ją oburzało, mówiła: "Denko się od dupy odrywa". Mikołajskiej tak się ten aforyzm spodobał, że przejęła go i używała, gdy chciała powiedzieć, że człowiek zauważa krzywdę czy niesprawiedliwość dopiero wtedy, kiedy na niego padnie ("dopiero, jak się denko od twojej dupy oderwie...").

Markusz lubił opowiadać, jak na studiach (ukończył aktorstwo i reżyserię na PWST, studiował też historię sztuki na Uniwersytecie Warszawskim) czerpał profity ze swego robotniczego pochodzenia.

- Byłem arystokratą tamtego czasu - wspominał. - Nie kajałem się, kiedy miałem sprawę o burżuazyjny stosunek do dziewczyn czy nonszalancki stosunek do studiów, bo na jakimś zebraniu ZMP okazało się, że moja legitymacja jest w opłakanym stanie po tym, jak na Mazurach wleciałem z nią do wody. Na historii sztuki było nas dwóch studentów pochodzenia robotniczego i wiedziałem, że nie mogą mnie wyrzucić, bo stan proletariatu zmniejszyłby się o 50 proc. Ale nie należałem do partii, po prostu nikt nigdy mi tego nie zaproponował.

O mój Markuszewski, rozwijaj się

Na studiach był działaczem Związku Młodzieży Polskiej, zajmował się kulturą, co w praktyce oznaczało załatwianie strojów dla zespołów pieśni i tańca. Kiedyś, było to w 1954 r., zaprosił kilku studentów, którzy wcześniej występowali na akademiach, żeby namówić ich na zrobienie spektaklu satyrycznego. Tak narodził się STS.

- Powstaliśmy jako teatr w obronie prawdziwej rewolucji, atakowaliśmy konformizm i drobnomieszczaństwo, uważaliśmy, że ZMP i partia są za mało rewolucyjne - opowiadał nam Markuszewski. - Dopiero z czasem, na szczęście, ewoluowaliśmy w kierunku brania w obronę społeczeństwa przed władzą.

STS, zwłaszcza po Październiku '56, to była mekka późniejszych ludzi opozycji i - jak to określił Adam Michnik - kabaret moralnego niepokoju. W Warszawie mówiło się: "Chodźmy do STS-u zobaczyć, co w kraju słychać". Obnażano tam absurdy władzy, próbowano przywrócić słowom ich pierwotny sens, śpiewano piosenki o powinności obywatelskiej inteligentów.

Sam Markuszewski ze wszystkich spektakli STS-u najbardziej lubił "Operę sprzedajną" Andrzeja Jareckiego (było tylko kilka zamkniętych przedstawień, bo "Opera" nie przeszła przez cenzurę). Rzecz traktuje o delegacji polskich ekonomistów wysłanych z misją ratowania gospodarki kraju do Paryża. Sprzedają tam szynkę, wódkę, kryształy, wreszcie licytują Ojczyznę, po kolei: granicę polsko-czeską, Giewont, związki zawodowe, żubry (a wszystko to pod hasłem: "Kto kupi system, ale bez nas?/ Taka okazja jedyny raz"). To była odpowiedź na ciągłe podkreślanie przez I sekretarza KC PZPR Władysława Gomułkę, że państwo dokłada do obywatela. STS-owcy obliczyli, że gdyby urządzić generalną wyprzedaż wszystkiego, każdy Polak otrzymałby milion dolarów i mógłby dożywać swoich dni w Paryżu.

Leszek Kołakowski, przyjaciel Markuszewskiego od pół wieku, opowiadał nam, że nie opuścił żadnego przedstawienia STS-u. Szczególnie przepadał za piosenką o makaronie w wykonaniu całego zespołu. Najpierw chwaliło się i wynosiło pod niebiosa makaron czterojajeczny, ten najlepszej jakości, w następnej zwrotce już był makaron trzyjajeczny, w kolejnej dwujajeczny, potem jednojajeczny, wreszcie na koniec - bezjajeczny. A wszystko to wyśpiewane było z niesłychanym entuzjazmem.

W STS-ie Markuszewski poznał swoją przyszłą żonę - Zofię Góralczyk, plastyczkę, z którą był aż do śmierci. Lubił powtarzać, że to małżeństwo było najlepszą rzeczą, jaka przytrafiła mu się w życiu. Jarosław Abramow-Newerly, przemawiając dwa dni temu na jego pogrzebie, przypomniał piosenki ułożone przez kolegów z STS-u na ślub Zosi i Jurka:

O mój Markuszewski, rozwijaj się./ O mój Markuszewski, rozwijaj się./ Pójdziesz do Góralczyk,/ Ona Ci wystarczy,/ Pocieszysz się.

oraz na urodziny ich syna Maćka:

Nic się nie martw, drogi Jerzy,/ Masz poparcie u młodzieży./ Razem z Tobą dzielnie walczy/ Górnik polski i Góralczyk./ Ponad nami szumi knieja,/ My czekamy na Macieja.

W czasie wydarzeń marcowych 1968 r. mnóstwo ludzi przychodziło do STS-u jak do azylu. Zbierano tam pieniądze na aresztowanych studentów. A Markuszewski chodził regularnie na Dworzec Gdański, żegnać zmuszonych do emigracji przyjaciół (wymagało to wtedy niemałej odwagi, przez władze traktowane było bowiem jako "popieranie syjonistów").

Helena Lemańska, twórczyni Polskiej Kroniki Filmowej, opowiadała nam, jak wkrótce po wręczeniu jej wymówienia z pracy za niewłaściwe pochodzenie, w wytwórni filmowej pojawił się Markuszewski, którego zresztą słabo znała, by ostentacyjnie wręczyć jej wielki bukiet róż.

Jego przyjaciel Kazimierz Brandys - który w czasie okupacji nie przeniósł się do getta, tylko normalnie chodził po ulicach - kiedy w 1968 r. "nieznani sprawcy" pobili Stefana Kisielewskiego, zaczął się bać wychodzić z domu. Markuszewski powiedział nam, że dla niego fakt, iż można się bać bardziej we własnym, jednak wolnym kraju niż w kraju okupowanym, to najbardziej upiorne wspomnienie Marca '68.

- Wstydziłem się, że jestem jako goj bezpieczny - mówił nam. I kiedy spotykał gdzieś u znajomych Juliana Stryjkowskiego, odprowadzał go do domu, bo obawiał się o niego.

Markusz jednak nie byłby sobą, gdyby nawet z najtragiczniejszych przeżyć nie wykrzesał jakiejś anegdoty. I tak opowiadał, że spytał Stanisława Dygata, który 8 marca 1968 r. pod Uniwersytetem oberwał pałką: "Co czuje polski pisarz bity przez polskiego milicjanta?". A ten odpowiedział: "Grottger by tego nie namalował".

W 1971 r., gdy władza postanowiła spacyfikować STS, podłączając go pod Teatr Rozmaitości, Markuszewski z STS-u odszedł.

Rozkoszne lata i wilczy bilet

W 1964 r. władze zatrzymały sztukę według opowiadania "Wywiad z Bellemayerem" Kazimierza Brandysa w reżyserii Markusza. Dowiedział się poufnie, że kazał ją zdjąć osobiście Jerzy Putrament; za karę, że Brandys nie podpisał jakiegoś apelu o pokój. I nie zatrzymał tej informacji przy sobie. Wyrzucili go za to ze stanowiska dyrektora Teatru Polskiego Radia. Jego matka zareagowała na to tak: "Jak wojna to wojna, zaczynam pędzić bimber, bo musisz mieć czym ludzi podejmować".

Wciąż był jednak reżyserem w radiu. Miał swój udział w stworzeniu w radiowej "Trójce" w początkach lat 70. kultowego magazynu satyrycznego "Ilustrowany Tygodnik Rozrywkowy", który spowodował, że duża część Polaków zafundowała sobie radia z UKF, pasmem, na którym nadawano "ITR" ("Ach, żebyśmy mieli wtedy udziały w sprzedaży radioodbiorników - wzdychał Markusz - dziś bylibyśmy bogaczami"). Frazy z "ITR-u" w rodzaju: "Dzień dobry, jestem z Kobry", "Panie Sułku, kocham pana. - Cicho, wiem", czy "Ma być baba, ma być chłop i ma być śmiesznie", zbłądziły pod strzechy. Jacek Kuroń opowiadał nam, że po raz pierwszy usłyszał "ITR", kiedy siedział w więzieniu. Wszedł na kibel, przyłożył ucho do głośnika, żeby się upewnić, że dobrze słyszy, bo nie mógł uwierzyć, że cenzura puściła coś tak antysocjalistycznego.

- "ITR" był antysocjalistyczny w tym sensie - tłumaczył nam Markusz - że był obojętny wobec rzeczywistości i atakował kłamstwa propagandy. Ja tam wylansowałem Jana Tadeusza Stanisławskiego jako profesora mniemanologii stosowanej z jego znanymi z STS-u wykładami o wyższości świąt Bożego Narodzenia. Sukces "ITR-u" był oszałamiający. Świetnie wtedy zarabiałem, to były rozkoszne lata 70., które dla mnie skończyły się w 1974 r., kiedy władza zorientowała się, że z niej szydzimy. Może by na to nie wpadła, gdyby nie to, że w sylwestra robiliśmy w "Trójce" cały wieczór, a równolegle Program I Polskiego Radia nadawał noworoczne przemówienie Gierka. I ono zbiegło się z wykładem Stanisławskiego. Ludzie przerzucali się z III Programu na I i z powrotem, i szalenie ich to bawiło. To się rozniosło i zaczęły się kłopoty.

Niedługo potem Markuszewski złożył podpis pod "Listem 59" - protestem przeciw zmianom w konstytucji. Cenzura zrobiła zapis na jego nazwisko, tak że nie padało nawet przy powtórkach reżyserowanych przez niego programów. Nie mógł pracować. Utrzymywali dom z zarobków jego żony Zosi, która malowała na porcelanie i robiła ilustracje do książek. Markuszewski zawsze wspominał te czasy z nostalgią i mówił, że lubi, jak go utrzymują kobiety.

Jurek, krzepiąca życzliwość

Kiedy powstał Komitet Obrony Robotników, został jego współpracownikiem: kolportował bibułę, podpisywał listy protestacyjne. Gdy wyjeżdżał latem na Mazury, gdzie nie można się było z nim skomunikować (telefon był wtedy dobrem rzadkim, a o komórkach nikomu się nie śniło), oświadczał Marianowi Brandysowi, że upoważnia go, by dysponował jego podpisem w każdej sprawie, którą uzna za słuszną.

O tym, że spora część środowiska artystycznego Warszawy bała się z nim w tym czasie utrzymywać kontakty, a niektórzy koledzy przechodzili na drugą stronę ulicy, żeby nie witać się z człowiekiem, któremu ubecja może depcze po piętach, nie lubił mówić. Lubił za to opowiadać, że Jonasz Kofta przeznaczał dla niego dochody z jednego swojego koncertu w miesiącu.

Miał dużo czasu na lektury i kultywowanie przyjaźni. Nauczył się gotować rozmaite warianty zup i gulaszów, bo tanie i sycące.

"Przyjechał Jurek Markuszewski - zapisał Marian Brandys w dzienniku z tamtego czasu. - Od razu poczułem, jak mnie otula jego ciepła krzepiąca życzliwość. Bardzo się zmartwił, że od tak dawna nie piszę. Jego szczera troska natychmiast podniosła mnie na duchu, uświadomiła mi, że powinienem pisać, że to, co piszę, jest potrzebne". Więc pisał. Piąty tom swojej sagi "Koniec świata szwoleżerów" zadedykował Jurkowi właśnie.

A zaprzyjaźniony z Markuszewskim Wiktor Woroszylski uczynił go bohaterem powieści dla dzieci "Mniejszy szuka Dużego". Występuje tam jako wysoki wysmukły blondyn z sumiastym wąsem, zawsze w cylindrze i pelerynie. Poza tym wszystko się zgadza: nosi nazwisko Markuszewski, jest reżyserem fantastycznego teatru, któremu całkowicie się poświęca, co nie znaczy, że w potrzebie nie można go wywołać ze sceny. To do niego zwraca się o pomoc Mniejszy, żeby pomógł mu odnaleźć Dużego - brata, który uciekł z domu. Wszystko kończy się oczywiście happy endem, albowiem - jak zwykł mawiać pan reżyser Markuszewski - "kiedy rzeczywistość stawia zbyt duży opór, musi ją zastąpić wyborny teatr".

Patrioci i sedesy

Gdy wypuszczono go z obozu internowania, uznał, że powinien spotykać się regularnie z ukrywającym się szefem podziemnej "Solidarności" regionu Mazowsze Zbigniewem Bujakiem, żeby poprawiać mu humor (poznali się w czasach karnawału lat 1980-81 przez Adama Michnika, który przedstawiając ich sobie, powiedział proroczo: "Przyprowadziłem cię, Zbyszku, do kogoś, kto wchodzi w każdy przegrany interes - to może ci się kiedyś przydać"). Udało mu się przekonać do tego pomysłu Ewę Kulik, która była odpowiedzialna za całą logistykę podziemnego życia i za bezpieczeństwo Bujaka - jedną z najbardziej poszukiwanych przez SB osób.

- Konspiracja to stresy i napięcia - opowiadał nam Bujak - a z Jurkiem spotykałem się, żeby odetchnąć, pogadać, pożartować. Chyba nie przetrwałbym w tak dobrej kondycji czasu podziemia, gdyby nie on i jego opowieści.

A co to były za opowieści?

Na przykład o oporze: - Był z nami Anatol Lawina, który w czasie "Solidarności" założył patronat zajmujący się obroną praw więźniów. Tolek znał na pamięć całą konwencję genewską. Ja powiedziałem, że moim zdaniem nie można robić obozu internowania na bagnach, a tu są przecież bagna, bo skąd by się wziął komar. Chodziło mi o Michała Komara, ale dla Tolka to nie była przeszkoda. Złożył protest, że trzymanie nas na Białołęce jest sprzeczne z konwencją genewską, przez te komary. A potem w Wolnej Europie mówili z największą powagą, że zorganizowaliśmy protest, powołując się na tę konwencję.

Albo o niezłomności: - W obozie były bardzo brudne toalety i koledzy rozsądnie powiedzieli, że trzeba je umyć. A patrioci na to, że nie będziemy myć toalet, z których korzystają też milicjanci. Zrobiliśmy głosowanie - mieliśmy tam demokrację, a Władysław Bartoszewski był naszym starostą. Niestety, wygrało stanowisko patriotów. Następnego dnia wstaję świtem, patrzę, a tu profesor matematyki Ryszard Herczyński i pisarz Andrzej Kijowski myją cichcem ubikacje, zanim patrioci się obudzą.

W czasach, gdy bycie antykomunistą już nic nie kosztowało, Markusz lubił przekornie powtarzać, że jemu podobał się miniony ustrój.

- Entuzjazm mas, pochody, akademie, manifestacje na ulicach, ludzie kończyli szkoły, dostawali mieszkania, generalnie akceptowałem nową rzeczywistość, bliskie mi były idee socjalistyczne - opowiadał. - Cieszyłem się, że zbudowano Trasę W-Z i bardzo przeżywałem odbudowę Starego Miasta. Nie miałem poczucia, że żyję w zniewoleniu. Takie zresztą były odczucia większości Polaków. Generalnie popierali nowy ustrój. Tylko drobna część społeczeństwa tkwiła w oporze.

Nie ma co grymasić

W wolnej Polsce szybko uznał, że ma do wykonania to samo zadanie, jakie wyznaczył sobie w czasach PRL-u: stać na straży inteligenckiego etosu i kultywować przyjaźnie. Zrobił dla telewizji cykle rozmów ze swoimi przyjaciółmi, którzy dla zachowania tego etosu wydawali mu się kluczowi - z Leszkiem Kołakowskim (zostały później wydane przez Znak jako trzy serie "mini wykładów o maxi sprawach"), Kazimierzem Brandysem (który, podobnie jak jego brat Marian, mówił, że Jurek zna lepiej jego życiorys niż on sam), Tadeuszem Konwickim.

Kiedy w zeszłym roku przyjaciele Adama Michnika na jego 60. urodziny wydali dla niego w prezencie książkę z poświęconymi mu tekstami, artykułami i życzeniami (nakład 200 numerowanych egzemplarzy), Jurek napisał tak: "Poznaliśmy się 35 lat temu i popadliśmy w przyjaźń. Z młodszego kolegi stałeś się dla mnie wzorcem, jak metr z Sevres pod Paryżem. Myślę, że przez cały okres naszej znajomości byłem Ci wiernym przyjacielem. Ci sami ludzie byli nam bliscy. Bracia Brandysowie, Tadzio Konwicki, Leszek Kołakowski. Mieli wpływ na nas obu. Pamiętasz, jak wmawiałem Ci, że Wy - ludzie z opozycji i Komitetu Obrony Robotników - jesteście skazani na sukces, bo kręcą się wokół Was piękne kobiety? Może nie wszystko wyszło tak, jak miało być, ale nie ma co grymasić. Chciałbym, żebyś się nie przejmował i lekceważył wszystkie ujadania. Przetrwamy i to. W przyjaźni, z przyjaciółmi da się wszystko przetrzymać".

My też miałyśmy zaszczyt przyjaźnić się z Jurkiem Markuszewskim. Jednej z nas (Annie Bikont), gdy jej córeczki były małe i nie wychodziła wieczorami z domu, śpiewał piosenkę, którą lubiła nucić jego mama: "Matka noce całe musi tańczyć, pić/ bo ma dzieci małe, ma dla kogo żyć". Był dumny ze swojej matki, mówił, że to po niej odziedziczył cięty język i właściwe zrozumienie, co jest tak naprawdę ważne w życiu.

Po raz ostatni widziałyśmy się z nim na kilka dni przed udarem, po którym aż do śmierci (umarł nocą z 15 na 16 października) nie odzyskał już przytomności. Był taki sam jak zawsze - pogodny, dowcipny, serdeczny dla przyjaciół i złośliwy dla ich wrogów. Nigdy nie lubił się skarżyć, a tu na pożegnanie nieoczekiwanie powiedział: - A wiecie, że ja się czuję gorzej niż Zosia?

Było w tym trochę smutku, ale więcej dumy z tego, że jego żona, która ostatnio ciężko chorowała, dzięki jego miłości i trosce czuje się lepiej od niego.

Świat bez Markusza już nigdy nie będzie taki sam. I na pewno smutniejszy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji