Artykuły

Powrót utraconego czasu

Niech no pan te drzwi przy­prze - mówi ksiądz proboszcz Śmietana - żeby nie duło. I oto siedzimy za przypartymi drzwia­mi, za stołem długim aż pod przeciwległą ścianę, nakrytym już biało do kolacji, i pod por­tretem księdza Józefa Radoniewicza, zmarłego w 1921 r., który w "Wielopolu" występuje jako Wuj Józef.

CIEPŁO, zacisznie, prałat Julian Śmietana mógłby snuć opo­wieść, bo lubi opowiadać z wol­na, obszernie, gdyby nie to, że przez drzwi coraz zaglądają osoby duchow­ne, świeckie, a nawet zgoła partyj­ne. Więc proboszcz, główny przecież gospodarz, ogląda się niespokojnie, robi w duszy rachunek sumienia, czy niczego nie zapomniał, bo pamiętać trzeba i o gościach, i o kościele, któ­rego posadzka już pokryta deskami słynnego w całym świecie teatru, i o wieczerzy, i o papierze dla owinię­cia książki, która będzie ofiarowa­na Mistrzowi Profesorowi.

Czekaj no pan, czekaj. Pewnie, że pana Kantora od dawna pamiętam. O, tutaj mieszkał, przez tę sień, tu na wakacje przyjeżdżał. Jego babka, siostra księdza Radoniewicza, tutejszego proboszcza i dzieka­na, to była wdowa po Bergerze. Trzy córki miała. Pierwsza była za kierownikiem szkoły, Aleksandrem Milanem. Druga za naczelnikiem sta­cji kolejowej w Wiśniowej. Trzecia, matka Kantora, za kierownikiem szkoły w Stręgówce. Był jeszcze syn, Berger Stanisław, nauczyciel szkoły w Chechłach. Ja w Wielopolu je­stem od 1932 od kwietnia. Co pan się tak na mnie patrzy? Że ja jesz­cze po świecie chodzę? Chodzę i je­szcze pochodzę. Wtedy byłem wi­karym. W 1934-35 poznaliśmy się z panem Kantorem. On przyjeżdżał na wakacje jako student Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Przed­tem mieszkał tu jako dziecko, do szóstego roku życia, do śmierci księ­dza Radoniewicza. Tu były te wszystkie ciotki i wujkowie, oni wszy­scy w sztuce są. Do mnie pan Kan­tor przychodził na wikarówkę. Na­malował mi dwa pejzaże z natury i kurtynę. Tak, kurtynę, bo ja pro­wadziłem zespół teatralny przy Ka­tolickim Stowarzyszeniu Młodzieży Męskiej i Żeńskiej. Tutaj, w sali ka­techetycznej. Jeszcze tam scena jest. Ale kurtyny już nie ma. W 1936 przeniosłem się do Bobowic. W 1942 wróciłem tutaj, i do dzisiaj jestem, proboszczem i dziekanem. Ta książka, którą chcę panu profesorowi dać, to moja praca, historia Wielopola, od XI wieku. Od 1980, wtedy była pre­miera tej sztuki, zaczęli mnie dzien­nikarze męczyć...

Tu przerywa się opowieść księdza proboszcza, bo przez drzwi przyparte zagląda dy­rektor Jan Paweł Gawlik i radzi, choć do spektaklu prawie godzina, żeby iść zająć miejsca, bo wokół ko­ścioła wielki tłum. - Jak ksiądz będzie zwlekał, to może się zdarzyć, że we własnym kościele miejsca nie znajdzie... Ksiądz nakłada biret i idziemy. W zakrystii - garderoba, aktorzy charakteryzują się przed ustawionymi rzędem lusterkami, na­przeciw nam wychodzi Stanisław Rychlicki, który gra Wuja Józefa-Księdza, przebrany już i ucharakteryzowany, więc wielkie ożywienie i śmiech, gdy obaj panowie cere­monialnie kłaniają się sobie bireta­mi.

Kościół, wybudowany w 1678 r. ma plan krzyża. Na suficie i górą na ścianach - jaskrawe freski. Przed ołtarzem - dekoracje, ściana z sza­ro pomalowanych desek, takaż szafa, atrapy okien i drzwi tworzą osobliwe miejsca, wykreowaną w wy­obraźni reminiscencję pokoju dzie­cinnego, tego co naprawdę istniał - istnieje? Kilka kroków stąd. ("Pokój mego dzieciństwa jest ciem­ną i zagraconą DZIURĄ. To nie­prawda, że dziecinny pokój w naszej pamięci pozostaje słoneczny i jasny. Takim czyni go tylko kon­wencjonalna maniera literacka. Jest to pokój UMARŁY i UMARŁYCH. Przywoływany wspomnieniem - nieustannie umiera. Gdy jednak bę­dziemy z niego dobywać znikome fragmenty, kawałek dywanu, okno, a za nim ulicę biegnącą w głąb, promień słoneczny na podłodze, żół­te sztylpy ojca, i płacz matki, i ja­kąś twarz z szybą okna - możliwe, ze wtedy rozpocznie sklecać się nasz prawdziwy POKÓJ dzieciństwa, i może uda się nam sklecić przy tej okazji nasz spektakl!" - pisze Ta­deusz Kantor w programie "Wielopola".)

Jaki jest sens wędrówki dziecin­nego pokoju przez czas i imaginację, przez tyle wielkich metropolii świata, gdzie nazwa podrzeszowskiego miasteczka zaczęła znaczyć tak wiele, jaki jest sens tego powrotu tutaj, ku począt­kowi, co istniał w umarłej epoce? Na pozór wszystko jest jasne, bo ci, którzy tu przyszli z sąsiednich do­mów, i ci, którzy przyjechali z od­ległych miast, ściskają tłocząc się w kościelnej bramie zaproszenia z tym samym tekstem po polsku i po francusku:

Dnia 15 grudnia 1983

Teatr GRICOT 2

przedstawia

spektakl Tadeusza Kantora

"WIELOPOLE WIELOPOLE"

w miejscowości, gdzie toczy się

akcja sztuki,

gdzie żyły kiedyś

postacie dramatu

w

WIELOPOLU

W

KOŚCIELE PARAFIALNYM

w którym

główna postać spektaklu

KSIĄDZ JÓZEF

był kiedyś jego praboszczem

Aktorzy i Autor

proszą

o uczestnictwo

w tym rzadkim wydarzeniu

gdy dramat znajduje swoje miejsce

w rzeczywistości.

Ale czy tylko o to chodzi? Zobaczymy, zobaczymy wkrótce, bo oto już na deskach sceny pojawił się Demiurg, zgarbiony, w czarnym sza­lu, z przedziwnym, przeszywającym spojrzeniem Mefistofelesa, który wszakże nie był Aniołem. Przechadza się, staje, jak zazwyczaj przed każ­dym spektaklem, i spogląda na gro­madzącą się, szczególną dziś widow­nię. Więc w lewej nawie - miesz­kańcy Wielopola, ci najbliżsi, znajo­mi, a wśród nich Kolega od Gry w Palanta, który pierwszy powitał Mistrza przy drzwiach autobusu. W prawej nawie - do ławek przyklejona kartka z napisem: "Zarezerwowane dla władz wojewódzkich". Naprzeciw oł­tarza i desek scenicznych, między kościelnymi ławkami - wznosząca się ku górze metalowa konstrukcja, na niej krzesła, a na krzesłach - mój Boże, kogóż tam nie ma, bo i Wielopolanie, i reszta świata też. Ale i w nawach pomieszanie, nic tu nie jest jednoznaczne w sensie ogólnie przyjętym. Tam gdzie Wła­dze, tam też w pierwszym rzędzie jakieś typy przepyszne, twarze jakby z rysunków Brunona Schulza, a obok piękna dziewczyna nie wiadomo skąd, a może z Quartier Latin, a może z Politechniki Rzeszowskiej?

Sam zbłądziłem do lewej nawy, siedzę obok pani Kazimiery Świę­toń ("Jako dzieci bawiliśmy się ra­zem z Tadziem i starszą siostrą Zo­fią"). Pani Świętoń ściska w ręku program dwujęzyczny i latarkę, bo ciemne są drogi w Wielopolu. Po drugiej stronie mam za sąsiada pana Adama Sypla, nauczyciela wy­chowania plastycznego w Gminnej Szkole Zbiorczej w Ropczycach, z sy­nem - uczniem pierwszej klasy technikum.

- Niech tata powie, jak zaczyna lekcję - zachęca Sypel-junior.

- Wchodzę do klasy i mówię: "Sztuka... A dzieci: cenniejsza niż złoto. Kantor i Mehoffer!"

- W których klasach pan uczy o Kantorze i Mehofferze?

- W siódmej i ósmej.

- I co dzieci?

Dzieci rozumieją. Wie pan, pro­fesor Kantor jest stąd, a Mehoffer z Ropczyc. Dlatego się nimi zainte­resowałem. Zacząłem szukać, zbie­rać materiały. Nigdy nie byłem na żadnym spektaklu Kantora. Ale dużom czytał, w telewizji oglądałem. Oczywiście z mówieniem o Kanto­rze, trudna sprawa. Ale ja nie na­kładam ram, pozwalam iść wyobraź­nią. Sporo jest dzieci z ubogich do­mów. One się u mnie mogą wyżyć. Z innych przedmiotów mają dwój­ki, a u mnie - piątkę. Ja daję na przykład takie tematy: "Mój najbar­dziej zafrasowany kolega". Albo: "Praca mojego tatusia". Za ten ry­sunek o tatusiu chłopak, właśnie z takiego biednego domu, nagrodę dostał. Dzieci mają wspaniałą wy­obraźnię. Dlatego można im mówić o Kantorze. I one rozumieją. Wiedzą, że ja się Kantorem interesuję. Dwa dni się pytały, czy pan profesor nas odwiedzi. Dużo się chwaliło, że tatuś jedzie do Rzeszowa, bo jutro w Rzeszowie ma być spektakl. Ja do profesora napisałem list w 1979. I dostałem odpowiedź.

Ten jego list, to był jak epos jakiś.

Wspominał okolice tutejsze, takie szczegóły, których ludzie w ogóle nie znają. Napisał: być może, że kiedyś tu bedę, to wstąpię i porozma­wiamy.

Patrzę jeszcze na widownię, peł­ną już, tak pięknie przemieszaną i bogatą. Tylko duchowieństwo ra­czej trzyma się razem, w pierwszych rzędach ław kościelnych. ("Miał być ksiądz biskup z Tarnowa, powie pro­boszcz Śmietana, tylko że zachoro­wał. Ale jest wicekanclerz kapituły tarnowskiej, główny filar, panie, po­datków duchownych, tam też waż­na figura, od miłosierdzia chrześci­jańskiego, rozwozi autem dobra ma­terialne, są księża profesorowie z seminarium. A ten młody ksiądz, co tam w środku siedzi, to prowadzi zespół teatralny przy seminarium".)

Ale oto rozbłyskują światła, ksiądz Śmietana już na środku sceny, kla­szcze trzy razy w dłonie. ,,Za chwi­lę mamy być świadkami spektaklu, który zrobił wielką furorę nie tylko w naszym, kraju..." Pięknie roz­brzmiewa głos kaznodziei, proboszcz kończy powitanie, słyszę obok ci­chutki głos pani Świętoń: Niech Ta­dzio coś przemówi, on ładnie mówi!, ale przemówień już nie będzie, znów błysk świateł, pani Świętoń szepcze:

No, uwaga...

Spektakl zaczyna się od słów: - O, walizka na stole! - które wypowiada jeden ze wspaniałych bliźniaków, braci Janickich, tylko oni sami pewnie wiedzą, który. Gra­ją Wujów - Karola i Olka. Poja­wiają się kolejne postaci z dziecin­nego pokoju umarłych, pani Świętoń szepcze do siebie: Ciotka Józka to Milanowa, babka to chyba pani Bergerowa? Grają na scenie, która nie jest sceną ("dzieło teatru: SPE­KTAKL wyrasta z realności widow­ni, czasu i miejsca, znosi konwen­cjonalny podział na scenę i widow­nię" - to myśl Kantora jeszcze z czasów Teatru Podziemnego z lat czterdziestych) - ludzie, przedmio­ty i manekiny.

Zaczyna się od słów o walizce i stole, i oto wchodzimy w świat, w sferę, w sposób pojmowania pozwa­lający dotknąć ukrytych znaczeń, odkryć prawdę przedmiotu. ("W teatrze: przedmiot przestał być rekwizytem, służącym aktorowi w jego grze, po prostu BYŁ, ISTNIAŁ na równi z aktorem. BYŁ AKTOREM! Przedmiot - AKTOR!!" - pi­sał Tadeusz Kantor w 1944 r.)

Przed oczami widzów zdumio­nych odkryciem nowej rzeczywisto­ści, wstrząśniętych faktem, że ist­nieje ona jako druga strona rzeczy­wistości powszedniej, rozgrywają się sceny, gdzie następuje przemiesza­nie czynności i słów najzwyklej­szych, banalnych, ze sprawami ran­gi najwyższej, stanowiącymi rudymenty świadomości - życiem, śmiercią, trwaniem. To, co się dzie­je na scenie, ma za tworzywo ma­terię realną, wziętą stąd, z Wielo­pola, z wydarzeń, które tu się dzia­ły. Ale każdy przedmiot, każde zda­rzenie ma zarazem znaczenie uni­wersalne - jest przedmiotem w ogóle, dzianiem się w ogóle.

Ze zdarzeniami powszednimi, "ro­dzinnymi", mieszają się akty brutal­ne, wulgarne - sceny wojennych mordów, gwałtu, a to wszystko prze­mieszane jest z symboliką religij­ną - ukrzyżowaniem, Ostatnią Wie­czerzą, wieczerzą wigilijną. Tworzy­wem teatralnym staje się również czas - przestaje biec w jednym kierunku, staje się odwracalny.

Umarli są żywymi, żywi - umarłymi.

A wśród postaci, przedmiotów i manekinów błądzi Demiurg, ury­wanymi gestami kształtuje ruch, od­wraca czas, wskrzesza umarłych, piorunującym spojrzeniem i sykiem; "Zabiję!" spędza z desek fotorepor­terów, intruzów z rzeczywistości, którą uważamy za realną, a która jest tylko niedoskonałym odzwier­ciedleniem prawdy, dziejącej się na "scenie". To uniwersalność owych emanujących ze "sceny" znaczeń i wzruszeń powoduje, że ten teatr jest tak gorąco przyjmowany i w Paryżu, i w Warszawie, i tutaj w Wielopolu. Bo oto Mistrz ostatnim gestem wygładza złożony na stole wigilijny obrus, kończy się spektakl, i po chwili, niezbędnej do powrotu do zwykłego świata, zrywają się owacje. Nie milkną długo, choć Mistrz daje znaki, żeby przestać, a najdłużej i najgoręcej klaszcze ksiądz, co prowadzi teatr.

Teraz są przemowy, kwiaty i po­dziękowania, a ja pytam panią Świętoń, jak jej się sztuka podobała, i czy znajduje podobieństwo osób scenicznych do tych, które znała.

- Nie chodzi o wygląd, o podobień­stwo, tylko o to, co te osoby wyra­żają - mówi pani Kazimiera. A pan Sypel powiada, że u Kantora zaw­sze najbardziej fascynowała go od­waga. - Dziś też - pójść ze sztuką do miejsca, skąd się wyszło, poka­zać rzecz inną niż to, do czego lu­dzie przywykli.

Ruszam jeszcze do księdza z se­minaryjnego teatru, ale on rzecze:

- Dziś nic panu nie powiem. Może za cztery tygodnie coś mógłbym. To trzeba przeżyć.

Inne duchowne osoby wypowia­dają się chętnie: - Piękne, bardzo piękne. Każdą część trzeba osobno analizować, bo każda ma swoje zna­czenie. Symbole religijne wplecione są w sceny świeckie, ale nigdy w sposób poniżający. Symbolika krzy­ża, wmieszana w akty brutalne? Ta­kie jest życie, proszę pana, właśnie takie. Pismo mówi: każdy powinien nieść swój krzyż i naśladować Chrystusa..

Inny ksiądz dodaje: Ludzie tutaj znają historię tej rodziny, to w pe­wien sposób może ułatwić odbiór, ale to nie jest ważne. Znajomość szcze­gółów właśnie przeszkadza. Tu trze­ba patrzeć na ogólne treści. Psalm, który jest ilustracją muzyczną, bar­dzo piękny: że przyjdzie sprawiedli­wość.

Nazajutrz w sali rzeszowskiej Filharmonii, gdzie trwają przygo­towania do wieczornego spektaklu "Wielopola", stukają młotki, a polsko-włoska ekipa techniczna porozu­miewa się ze sobą mieszaniną paru języków, pytam Profesora o sens jego artystycznej kreacji.

Moje spektakle nie wymagają przygotowania koneserskiego. Takie przygotowanie jest gorsze od igno­rancji. Istota rzeczy jest taka, że ro­bię wszystko, żeby doprowadzić w rezultacie do wzruszenia. Wielu ar­tystów, którzy tworzą intelektualnie, mówi, że ono nie jest konieczne w odbiorze. Mieszają wzruszenie z sen­tymentalizmem. Mnie chodzi o wzru­szenie aż do łez. Jak to kiedyś po­wiedziałem w Warszawie, zaczęto się ze mnie podśmiewać. Ja konstruuję wzruszenie. Płacze intelektualista, stara babka, małe dziecko. To nie jest sentymentalizm. Chaplin kon­struował śmiech. Pisze o tym w swo­ich pamiętnikach. Gdy przygotował jakiś gag - zapraszaj ludzi różnych profesji i patrzył, czy się śmieją. W "Wielopolu" nie chciałem oczy­wiście przedstawić życiorysów swo­jej rodziny, bo to nikogo nie obcho­dzi. Rodzina posłużyła mi jako pew­na materia realna. Prawda nie leży w warunkach, panujących w tam­tym domu, tylko w strukturze dzie­ła, które przez zestawienie kontra­stów powoduje wzruszenie.

Nim wyjechaliśmy z Wielopola, była jeszcze wieczerza na plebanii, w pokoju z orłem ułożonym z kło­sów, ze śpiewem na głosy "Sto lat" dla Profesora, dla pani Marii Kan­tor, dla całego zespołu i osobno dla jego włoskiej części, dla dyrektora Teatru Rzeczypospolitej i dla ducho­wieństwa. W sieni Profesor zatrzy­mał się na chwilę: - Mam takie wspomnienie z najdawniejszego dzieciństwa. Miałem wtedy ze dwa lata, to musiał być jakiś 1917 rok. Dużo złotych galonów. Tu stacjono­wał sztab, byli jacyś książęta. Da­wali czekoladę. To zapamiętałem. Galony i czekolada. Czy to ważne dla mnie, że jestem w tej sieni? Mi­sterium powrotu, powiada pan? Bo ja wiem... Ten spektakl, to jest mi­sterium.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji