Artykuły

Spacerkiem do nicości

"Spacerowicz" w rez. Igora Gorzkowskiego Studia Teatralnego Koło w Warszawie. Pisze Jacek Wakar w Dzienniku - Kultura.

Rzadko zdarzają się takie przedstawienia. Maleńkie, niepozorne, uwodzą lekkością . A potem nie dają spokoju, dręczą smutkiem. Taki jest "Spacerowicz" według Walsera w warszawskim Studiu Teatralnym Koło.

Nietrudno ten spektakl przeoczyć, bo grają gdzieś w niewielkiej salce na Pradze. Po korytarzach fabryki PZO hula wiatr, odprapane ściany i odrażające podwórza są jak gotowa scenografia do offowego filmu za śmieszne pieniądze. Teatr też jest offowy, za pieniądze wydane na "Spacerowicza" renomowane warszawskie sceny urządzają popremierowe bankiety. A jednak reżyserowi Igorowi Gorzkowskiemu udało się uchwycić u Walsera coś, co tkwi między słowami. Nazwałbym to, może pompatycznie, duchem opowieści. Bo nie zdarzenia są najważniejsze, fabuły w tradycyjnym tego słowa rozumieniu podczas krótkiego seansu Koła nie istnieje. To raczej studium bohatera i obcego mu, czasem przerażającego banalną grozą, świata. Simon (Marcin Przybylski) jest pisarzem. Wszyscy czekają ponoć na jego nową, koniecznie znakomitą, książkę. A on sam nie pisze, bo nie jest w stanie złapać myśli, a potem nadać im jakiegoś kształtu. Zarabia pieniądze, prowadząc rachunki na gigantycznych liczydłach. Robi to, bo przez chwilę pragnie podporządkować się systemowi. Ale i tak wiadomo, że lada moment znajdzie się na marginesie. I będzie czekał na dwóch facetów w czarnych garniturach, którzy przyjdą z niezbyt przyjemną wiadomością. Simonowi Walsera bardzo jest blisko do Józefa K.

Proza szwajcarskiego pisarza, niesłusznie w Polsce niemal całkowicie zapomnianego, żywi się pojedynczymi chwilami, najdrobniejszymi detalami, niezobowiązującymi obserwacjami i ich smak bardzo wiernie oddaje. Jest przy tym, choć w duchu po części bliska Kafce, a po części Mannowi, podszyta absolutną afirmacją życia i rezygnacją z wygórowanych aspiracji. Jest jak jest - zdaje się mówić Walser. I jeśli miał w sobie bunt, był to sprzeciw w mikroskali. W sam raz, żeby go zamknąć w małym pokoju w szpitalu dla obłąkanych, gdzie spędził ostatnich 30 lat życia.

Spektakl Gorzkowskiego, bez czytelnych kulminacji, rozegrany na jednej równej nucie, jest czystą opowieścią. Teatr spełnia się w prostej czarno-białej przestrzeni, przywodzącej na myśl dawne inscenizacje Oskarasa Korśunovasa. Czasem zaskakujący rekwizyt, za chwilę niespodziewany aktorski trik. Wszystko po to, by niedostrzegalnie zmienić tonację sceny, dać wybrzmieć wszystkim kontrapunktom. Subtelne to, ale jak trzeba - wyraziste Trafione w punkt. Simon, czyli tytułowego spacerowicza gra Marcin Przybylski. Może na pierwszy rzut oka zbyt przystojny do tej roli, ale nasyca ją ironią, bywa przerysowany, groteskowy. A przy tym nie pozwala sobie nawet na najdrobniejszą szarżę. Partnerujący mu Magdalena Warzecha, Bartłomiej Bobrowski i Wiktor Korzeniewski znajdują idelaną równowagę między groteską a tonem serio. I kreślą nie role, a typy ludzi niemal niewidoczną kreską. Tajemnica "Spacerowicza" tkwi właśnie w dyskrecji. W tym, by spektaklu nie zagłuszyć nachalną reżyserią, jaskrawym aktorstwem, za to dać wybrzmieć opowieści. A wtedy widowisko zaczyna niepokoić, jak długie smakowite spacery Simona. Bo rozumiemy już, że bohater Walsera zagłębia się w nicość, przemierza ją wzdłuż i wszerz. A poza czarno-białą wyspą sceny też nie ma nic.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji