Artykuły

Obrona wódki

"Wesele" w reż. Anny Augustynowicz z Teatru Współczesnego w Szczecinie na Festiwalu Wyspiański 2007 w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Pierwszą flaszkę wnoszą w drugim akcie. Żart? Wiem, to eksces z gatunku fantasy, ale daję słowo honoru: dopiero w dziesiątej minucie trzeciej godziny wyreżyserowanego przez Annę Augustynowicz "Wesela" na scenie zjawia się alfa i omega wszystkich wesel świata. Gdy przypomnieć, że u Wyspiańskiego drugi akt to z grubsza drugi dzień biesiadowania - afera z aprowizacją zakrawa na żart czarny.

Jakby tego było mało - spóźniona flaszka wcale nie jest końcem mordęgi. Na widok wreszcie przybywającej alfy i omegi w skatowanych źródlaną wodą biesiadników nie ulga, lecz smutek wstępuje. Goście ciemnieją, gdyż butla jest pusta. Dokumentnie. Tak, "Wesele" Augustynowicz to wesele, na którym nie ma gorzały. Co więc jest?

Dymiące prosiaki? Kaczki nadziewane jabłkami? Pęta kiełbas? Grube na kciuk plastry szynki? Pajdy razowe, żytnie, pszenne? Kiszone ogórki? Żur? Chrzan? Może jest wnętrze izby i małe okna, przez które widać mgły nad chochołami kostniejącymi w sadzie? Może błyszczy pot gawiedzi tańczącej aż do omdlenia? A pokątne chrapanie "zabitych" weselną euforią? Co z chrapaniem? Nie ma go. Nic nie ma. Jest sala prób. Szara nora bez widoków na świat.

Ślepa sala baletowych ćwiczeń. Po prawej fortepian, kontrabas i klarnet. Po lewej - stół bez wyrazu. Na blacie rekwizyty. Nie pierwszej świeżości biały welon Panny Młodej. Bezładnie zwinięty sznur, bo przecież: "ostał ci się ino sznur". Róg z papier maché, gdyż musi paść: "miałeś chamie złoty róg". Czapka z pawimi piórami - to też oczywistość. Skrzydła anielskie, białe, chyba z bibuły. Kto je na ramiona wdzieje - stanie się zjawą, Stańczykiem, Hetmanem, Rycerzem Czarnym, Upiorem, Wernyhorą. Jedna para skrzydeł dla wszystkich Widm. Skrzydła przechodnie. Co jeszcze? Koronkowy szal dla Racheli, bo poetyczna ma być. Okulary dla Pana Młodego, bo wiadomo - Lucjan Rydel to okularnik był. I jeszcze czapka z wełny na głowie Chochoła. To pojmuję w pełni, jak też to, że rękawy swetra naciągnął na dłonie. W końcu - w sadzie zimno. I tyle. Nic. Pustka. I w tę pustkę wstąpią ludzie odziani w czarne uniformy.

Wstępują i w rytmie uporczywym jak dalekowschodnie mantry... Ćwiczą? Trenują? Próbują? Pod okiem niewidzialnej, ale jednak swojskiej Piny Bausch cokolwiek spod Supraśla - szlifują rychły występ na Krakowskiej Wiośnie Baletowej? Kto Wiosny ogląda, łatwo wyobrazi sobie zasadę ruchu "Wesela" Augustynowicz. Ruch ulepiony z samego refrenu ruchowego - w nieskończoność powtarzająca się sekwencja kilku złamanych gestów. I tylko czasem, gdy ktoś gwiżdże, ocykają się i suną w legendarne "Albośmy to jacy, tacy..." lub w inną przyśpiewkę. Z grubsza tak to się kolebie przez cztery godziny.

Próbują, trenują, uczą się, zapamiętują, żeby na występie plamy nie dać. Gest, szurnięcie, gest, szurnięcie, gest, szurnięcie, gest... Od czasu do czasu ktoś sam bądź z kolegą albo koleżanką od armii musztrowanych mrówek się odłącza, by na proscenium wygłosiwszy zdania Wyspiańskiego (z reguły przodem do widowni, niczym na konkursie recytatorskim) - wrócić do musztry. Bywa, że w tempie lunatyka grupa znika za kulisami, znika, by pojawić się po minucie. I szuru, buru zaczyna się od nowa. Szuru, gest, buru, gest, wyjście przed szereg, recytacja, powrót do szeregu, szuru, buru, gest, gest, wyjście, recytacja, powrót, gest, szuru, buru, gest...

Nie mogę dalej pisać. Marzną palce. Od przedstawienia Augustynowicz - poprzez słowa, które kreślę, ścieżką stalówki, atramentu i ebonitu - idzie mróz. Na paznokciach prawej dłoni narasta szron. "Wesele" Augustynowicz to nie "Wesele" - to arytmetyka "Wesela". Uczucia zdają się być wzorami chemicznymi. Szczęście jest suche suchością równania z jedną niewiadomą. Smutek to geometria wykreślna. Różniczki śmiechu? Całki zmęczenia? Macierze zwidów? Tak. A do tego - kopiec pytań bez odpowiedzi.

Dlaczego tancerze na próbie przegadują akurat "Wesele"? Przecież takim wytrychem inscenizacyjnym można wystawić każdy tekst! Czemu niektóre sceny są tanim kabaretem? Skoro być zjawą to z nudów skrzydła na kark wdziać - to jak odegrać ciemne intonacje scen z Widmami? A Wernyhora jako baba? Jaka w tym głębia? Czy o to idzie, że postacie nie są ważne, bo ważne są słowa? W takim razie - po co teatr? Wystarczyłoby poczytać! Jeśli zaś sednem opowieści jest myśl o niemożności udźwignięcia dziś przez nas genialności "Wesela" - to co myśl ta jest warta, skoro nie nabiera na scenie żadnego smaku. Ani cierpkości, ani słodyczy. Jest mętna. Ot, szary papier pakowy.

"Wesele" Augustynowicz nie jest ani złe, ani dobre. Zwyczajnie - ono omija mnie emocjonalnie. Nie dotyka, nie uwodzi, nie drażni. Dlatego staję w obronie wszystkich tych weselnych mięsiw, ogórków i chrzanów. Dlatego o gorzałę na scenie się upominam. Wiem, to za mało, by "Wesele" udźwignąć - sprawić, by dotykało, uwodziło, drażniło. Za mało zwłaszcza dlatego, że kiełbasy "Wesela", sukmany "Wesela", i inne pawie pióra "Wesela" - to już dziś martwota cepelii. Ale z drugiej strony jest stare, świetnie Wyspiańskiemu znane prawo teatralne. Otóż, gdy człowiek, któremu na widowni pić się chce z nudów, zobaczy rodaka pijącego na scenie - jakoś od razu czuje ulgę w gardle. Bywa, że drobiazg ten podnosi ocenę spektaklu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji