Artykuły

Dla mnie każdy dzień musi być po prostu przepracowany

- Musiałem zebrać oświadczenia pracowników. Musiałem to wszystko przeczytać i wysłać. Źle się z tym czułem. Nie jestem człowiekiem, który mógłby pracować w IPN. To są moi koledzy. Mogłem zajrzeć do swoich teczek, ale w życiu bym tego nie zrobił - mówi JERZY STUHR, aktor, reżyser, pedagog.

Anna Pawłowska: Dziś na Camerimage odbiera Pan nagrodę za całokształt pracy filmowej. Za co Pan sam sobie przyznałby nagrodę?

Jerzy Stuhr: Za wytrwałość. To jest najcenniejsza rzecz, nad którą się całe życie napracowałem. Poświęciłem jej życie prywatne. Bo zrobić tak zwaną karierę w naszym zawodzie nie jest trudno, ale utrzymać się przez tyle lat, żeby ciągle młodzi ludzie przychodzili do mnie czegoś się nauczyć, to jest trudno.

Wytrwałość jest czymś, czego można się nauczyć, czy jest wrodzona?

- Można trenować, ale ma się wrodzoną. Moja żona, która jest skrzypaczką, umiała zmusić się do ćwiczenia. Ja też to w sobie kształcę. Dzień dla mnie musi być przepracowany. Najgorzej czuję się, kiedy odpoczywam. Sam sobie wynajduję cele, które nawet czasem wydają się utopijne, a potem pomalutku do nich dążę.

Co teraz będzie dla Pana takim celem?

- Ciągnie mnie bardzo w stronę, którą sobie nazywam roboczo "Andrzej Munk". W jego tradycje filmowe. Czuję, że on miał na mnie wielki wpływ. To coś, czego ja jeszcze ciągle nie rozumiem. Szedłem w inne rejony - psychologicznych opowiastek, moralnych. Ale gdzieś czuję, że Munk i jego filmy, nicujące polską historię, to jest mój niewykorzystany żywioł. Tylko do tego trzeba mieć dobry materiał. Przy "Koro-wodzie" miałem poczucie obowiazku, aby zanotować czas naszego dylematu ostatnich dwóch-trzech lat. I zaraz się zorientowałem, jak ciężko jest opowiadać o czasie, który sam właśnie przeżywałem. Łatwiej, kiedy ma się dystans, kiedy coś stało się historią. W "Korowodzie" nie sama lustracja mnie interesowała, ale co może się stać z człowiekiem poddanym ostracyzmowi, z człowiekiem z poczuciem winy.

Z lustracją spotkał się Pan jako rektor krakowskiej szkoły teatralnej?

- Tak, musiałem zebrać oświadczenia pracowników. Musiałem to wszystko przeczytać i wysłać. Źle się z tym czułem. Nie jestem człowiekiem, który mógłby pracować w IPN. To są moi koledzy. Mogłem zajrzeć do swoich teczek, ale w życiu bym tego nie zrobił. A potem wszystkie te dokumenty wróciły z powrotem. I niespodziewanie wróciło także moje oświadczenie. Zawołałem panią z działu personalnego, mówię: Pani Mario, moje wróciło, a ja przecież jestem rektorem, ja muszę być badany. Ona mówi: Ale w oświadczeniu nie jest napisane, że pan jest rektorem, tylko profesorem. Oni nie wiedzą, że pan jest rektorem.

Przyjazd na Camerimage wzbudza w Panu wspomnienia Łodzi filmowej?

- Kiedy przy Łąkowej robiłem efekty dźwiękowe do moich poprzednich filmów, byłem jedynym aktorem spacerującym po wytwórni. Portierka, która mnie zobaczyła, aż się rozpłakała. Wzruszony byłem, kiedy w hotelu Grand otwarto apartament mojego imienia. Teraz nie mogę tam mieszkać, bo w czasie Camerimage wynajmują go za duże pieniądze, ale kiedy nic się nie dzieje, to mam prawo w nim mieszkać, kiedy chcę. Moja młodość upłynęła w tym hotelu. Przyjeżdżałem o pierwszej w nocy z Krakowa, po spektaklu. Prostytutki w Malinowej siedziały smutne, mówiły: O, Jureczek przyjechał, trzeba się zwijać, to już koniec. A ja jeszcze portiera pytałem, czy tam, u pani Beaty Tyszkiewicz, towarzystwo jeszcze siedzi? Wszyscy tam jak rodzina byliśmy. A wcześniej to jeszcze hotel Mazowiecki. Tam młody Kieślowski urzędował. Tam była wylęgarnia wszystkich najwspanialszych pomysłów kina moralnego niepokoju.

Łódź ma szansę, by reanimować swoją legendę filmową?

- To ciągle jest Łódź filmowa. Przekonałem się o tym, kiedy zobaczyłem salę w Teatrze Wielkim pełną młodzieży i największych operatorów świata, dla których "Łódź" to święte słowo. Miałem być teraz jurorem festiwalu filmowego w Turynie. Ale napisałem do Nanniego Morettiego, który jest szefem festiwalu: Nanni, nagrodę na Camerimage dostaję. On powiedział: Nie ma sprawy. Co to jest Camerimage wiedział od razu. Takie inicjatywy podtrzymują Łódź przy życiu. Czuję, że w tym mieście jest siła, energia, tylko niewykorzystana. Kiedy idę Piotrkowską, to jest to coś cudownego, a potem idę Kilińskiego i... gorzej.

Jurorzy Camerimage oceniają filmy pod kątem zdjęć. A Pan przygląda się swym filmom pod tym kątem?

- Coraz bardziej. Chociaż wiem, że to było, może jeszcze jest, moim mankamentem, że jestem mało uwrażliwiony na obraz. Całe życie "robiłem" w słowie jako aktor. Teraz muszę się uczyć nowej wyobraźni. Cały czas się łapię na tym, że myślę, jak zastąpić słowo obrazem.

Ma Pan satysfakcję z wychowywania młodego pokolenia filmowców?

- Tak. Skoro mogę powiedzieć, że Bogusław Linda był moim studentem, to już jest jakiś dorobek. Mam poczucie, że praca pedagogiczna to coś najbardziej poważnego, co robię w życiu. Jako aktor, reżyser, mogę się pomylić, a tu muszę wziąć odpowiedzialność za słowo, świecić przykładem, bo oni w każdej chwili mogą mnie zweryfikować: Panie profesorze, wczoraj wieczorem to panu nie szło najwyraźniej w teatrze. Co wieczór widzę w teatrze, jak studenciaki siedzą po bokach. To dalszy ciąg lekcji.

Jak się pracowało przy "Korowodzie" z łodzianinem Kamilem Maćkowiakiem?

- Dobrze, bo on mi zawierzył. Mówiłem mu: Kamil, nie mamy czasu. Błagam cię, nie dyskutuj ze mną, realizuj uwagi. I on się temu podporządkował. Może nawet mu ograniczyłem trochę swobodę, ale nie wyobrażam sobie innej pracy. W 29 dni chłopak musiał zrobić swoją wielką filmową rolę. I się zarejestrował, ludzie o nim mówią.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji