Artykuły

Słonina, która sapie

"Podróż Edgara Wałpora - człowiek z walizkami" w krakowskiej PWST w ocenie Pawła Głowackiego w Dzienniku Polskim.

"W folderze duszoznawczym, niebywale ambitnie zachwalającym uroki trzyczęściowej, międzynarodowej, młodzieżowej imprezy towarzysko-podróżniczo-teatralnej Podróż Edgara Wałpora - człowiek z walizkami, najczęściej pojawiającym się pod piórami pilotów wycieczki słowem jest bolesne dla każdego rasowego artysty słowo granica.

Uniwersytet, jako miejsce nauki i wymiany myśli, nie uznaje żadnych granic. Projekt (...) pokazuje, jak sztuka, a zwłaszcza teatr, obala granice. Każdy z nas ma swoją prywatną graniczność. Przekroczyć granice, przejść przez progi, wyjść spotkaniu naprzeciw. Mówimy o graniczności, aby sprowokować do refleksji na temat idei kresu, granicy, przejścia. Witkiewicz, Pasolini, Genet potrafili przyjąć pozycję na granicy, z której było możliwe utrzymanie odmiennego spojrzenia na rzeczywistość i na sztukę. Każde spotkanie z innością następuje na granicy. Itp. Itd.

Gołym okiem widać, że ten włosko-francusko-polski koncept duchowy jest z gatunku szalenie wstrząsających. Albo się wewnętrznie przełamujesz i heroicznie zasieki w okolicach serca rozrywasz gołymi rękami - albo cię nie ma. Wsiadasz do pociągu byle jakiego - ocalasz artyzm swój, nie wsiadasz - nie ocalasz. Totalna transgresja - albo nicość. Jeśli rano nie masz na widoku dwóch, a najlepiej czterech graniczek do przekroczenia, nim zmierzch nastanie - lepiej daj sobie spokój z twórczością. Amen.

Cóż mogę od siebie dodać? Chyba tylko tyle, że jak się nie ma talentu i ma się zły dzień, to następnego dnia po przekroczeniu granicy człowiek czuje się kiepściutko. Z wyra ruszyć się nie może. Zaklina się, że już nigdy więcej. I znikąd pomocy. Zdycha w samotności. Zdycha i sapie. I dokładnie tym zakończyła się trzyczęściowa impreza pod egidą rozrywania duchowych zasieków. Publiczność premierowa w stosunku do tego pociągu grała rolę niezupełnej lokomotywy - już w 1931 r. pisał Antoni Słonimski - Tzn. sapała - ale nie gwizdała.

Młodzież włoska wzięła na warsztat słowa Pasoliniego i przekraczała Pasoliniego. Młodzież francuska, na kanwie Pokojówek, przekraczała Geneta. Nasi zaś, studenci krakowskiej PWST, przy pomocy Pragmatystów nie tylko Witkacego, ale i samych siebie przekroczyli. Co tu kryć, nawet w konkurencji, w której nikt nie dobiegł do mety, nasze orły musiały zająć miejsce ostatnie. Zresztą, mniejsza z tym. Grunt, że całość tego pięciogodzinnego, trójjęzycznego fiaska gruntownego, rzeczywiście była jak pociąg, w którym niemiłosiernie sapali wszyscy i wszystko. Lokomotywa, maszynista, konduktorzy, reżyserzy, scenografowie, wagony, fotele, widzowie, a zwłaszcza rektor Jerzy Stuhr, o którym w rzeczonym folderze duszoznawczym czytam: Art director.

Art director powiada: Nie jest przypadkiem, że symbolem graficznym naszego projektu jest rzeźba wielkiego polskiego artysty Tadeusza Kantora. Tak, ale też nie jest przypadkiem, gdyż jest tragedią dla widza ten oto fakt morderczy, że w przeciwieństwie do rzeźby Kantora podopieczni art directora nie dość, że się ruszają, to jeszcze i gadają. Co się w efekcie sprowadza do cytatu z innego klasyka. Oto w Miłości na Krymie dwóch chłopów pierwszy raz w życiu kontempluje szykujący się do drogi parowóz. Z zachwytem patrzą na wolno pracujące tłoki i jeden chłopek mówi do drugiego: Wot tiechnika! Żeliezo jebut żeliezo!.

Z grubsza takim właśnie sapiącym wehikułem mozolnie i sapiąc sunęliśmy w sapiącą nicość teatralną. Myślowa duchota, uczuciowy mozół, pięciogodzinna słonina nudy. Pasolini? Witkacy? Genet? Wolne żarty! Ani Pasolini, ani Witkacy, ani Genet, tylko jakiś upiorny, na kanwie śmiałego przekraczania wszelkich granic upichcony trójlicy Janus strzelistej pustki. Gdy wszelkie granice przekraczają ci, co nawet u siebie w kuchni nic do powiedzenia nie mają, zawsze jednako się to kończy. Absolutną pogardą dla choćby elementarnej logiki opowieści, czyli monstrualnym postmodernizmem oraz zawadiacką dekonstrukcją. Pasolini, Witkacy i Genet w strzępach. Widz - w mogilnym pociągu. Wieko - opada bezlitośnie.

Przecież gdyby tak oni zamienili aktorów, języki, teksty i scenografie - absolutnie nic by się nie zmieniło. Nic, bo wszystko tu jest jedną słoniną, która sapie. Inscenizacyjny groch z kapustą, dojmujący bigos wszelakiej maści teatralnych poetyk, co się wzajem do siebie mają jak prawa stopa do lewego ucha. Pomieszanie z poplątaniem, uwznioślone dekretem o potędze transgresji. Tak właśnie, albowiem w imię szalenie rozwijającego artystę procederu rozrywania własnych zasieków - wszystko wolno!

Otóż - nie wszystko. Są granice, których przekraczać nie należy, bo wtedy widzowi nie tylko gwizdać, ale nawet jaja drugiej świeżości poświęcić się nie chce. I są artyści, którzy w ogóle niczego przekraczać nie powinni, gdyż nie o to im chodzi, aby dokądś dojść, lecz wyłącznie o samo maniakalne przekraczanie poszukujące. Obojętne, której granicy. A gdy się ich grzecznie zapytać: chłopcy, a czegóż wy tak szukacie i szukacie? - wyciągają nosy z kretowisk i bezradnie rozkładają łapy. Sapiąc przy tym, rzecz jasna".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji