Artykuły

Jeszcze nie czas

"Czas Ewy" w chor. Pauliny Wycichowskiej w Polskim Teatrze Tańca w Poznaniu. Pisze Anna Królica w serwisie nowytaniec.pl.

Choreografka, tytułując swój spektakl Czas Ewy, bardzo ściśle wyznaczyła przestrzeń kulturową, odsyłając widzów do starotestamentowej Ewy; pierwszej kobiety, kochanki i matki. Zarazem pierwszej femme fatale - kusicielki. Jednak sam zgrabnie ułożony tytuł nie pomoże, jeśli na scenie nie pojawią się adekwatne działania. Spektakl Pauliny Wycichowskiej zrobiony jest z wielkim rozmachem, mimo że jest to prezentacja solowa. Na scenie jest mnóstwo rekwizytów, dochodzi do wielu zmian, ale przez to ginie sam przekaz. Niewątpliwie do atutów spektaklu należy aranżacja scenicznej "czasoprzestrzeni".

Pierwszy obraz to jedna z mocniejszych scen całego przedstawienia. W interesująco zaprojektowanej przestrzeni, która przypomina bardziej wnętrze galerii, niż scenę teatralną, odczuwa się spokojną, podniosłą atmosferę - może przed wernisażem? (Premierze towarzyszyła wystawa grafiki Karoliny Stanieczek). Z boku, blisko proscenium wyeksponowano grafikę, chociaż już nawet z pierwszego rzędu niezbyt wyraźnie widać coś poza ramą. Przed nią stolik, na którym zostawiono niedopitą filiżankę kawy. Trzeba przyznać, że reżyserce udaje się budować atmosferę. Prawie równolegle do sztalugi, stoi nienaturalnie wysoko umieszczona kobieta, przypomina "damę pikową", jakby wyjętą z talii kart. Widzimy jej tylko popiersie, dłonie ma zastygłe w wystylizowanej pozie, resztę zakrywa, opadający do podłogi, czarny materiał. "Dama pikowa" czyli tytułowa Ewa - jest dziewczęca trochę figlarna, ale jednak bardzo chłodna, zdystansowana. Twarz ma otuloną włosami, zakręconymi w loki. Uwagę widza przykuwa dziwaczny kołnierz. Całe właściwie solowe wystąpienie, przerywane jedynie pojawieniem się mężczyzny z czerwonym parasolem i obecnością saksofonistki, rozpocznie się od dekonstrukcji obrazu rzeczonej Ewy. Najpierw okaże się, ze stoi ona na drabince malarskiej, stąd to wydłużenie postaci, później w ogóle porzuci swoją pozycję, i zejdzie "na ziemię". Czy to metafora wypędzenia z Raju? Bardzo możliwe. Ruch i życie w spektaklu zaczyna się od wysunięcie z rękawa Ewy - jabłek. Początek zapowiada ciekawy spektakl, jednak później przedstawienie traci impet i zatraca się w niedomówieniach, a niekiedy banalnych rozwiązaniach.

Właściwie nie wiadomo, jaka jest i jaka miała być Ewa - Pauliny Wycichowskiej? Powtarza się motyw dojrzewania. Tancerka, pokazuje nam się raczej jako aktorka, zmienia kilkakrotnie kostium, ma na sobie kilka warstw atłasowych haleczek na ramiączkach, które pewnie oznaczają kilka etapów jej życia. Jednak zacierają się granice przemian wewnętrznych Ewy, sztucznie wypadają zmiany halek, do których brakuje podstaw, ale one jednak następują. Sytuacja się powtarza. Wydaje się, że zmiany są skorelowane z muzyką, którą na żywo wykonuje Dorota Samsel. Do atutów spektaklu należy funkcjonowanie czasu, z którym choreografka znacznie lepiej sobie radzi niż z samą Ewą. Czas odmierza muzyka Bacha, wykonywana przez saksofonistkę. Pojawia się ona już na początku spektaklu, a filiżanka z kawą zdaje się należeć do niej. Zanim zacznie grać, dopije napój.

Czas został podzielony na kilka faz - może życia, a może tylko dojrzewania Ewy? W głębi sceny, w półkolu stoją pulpity z nutami. Do nich podchodzi saksofonistka, od jednego do drugiego, i tak przemieszcza się po półkolu. Spektakl kończy się, gdy przejdzie całe półkole z pulpitami i w ten sposób zamknie cykl. Jeśli chodziłoby o dojrzewanie rzeczonej Ewy, od razu pojawi się pytanie: do czego dorasta? Jednak spektakl nie daje odpowiedzi.

Jest jeszcze element, służący odmierzaniu scenicznego czasu. Za każdym razem, gdy wzburzenie czy nawet histeria Ewy dosięga zenitu, pojawia się mężczyzna zza kulis, który uspokaja ją i odprowadza pod czerwonym parasolem pod sztalugę z grafiką, po czym znika. Nie wiadomo dokąd.

Jaka jest Ewa, kreowana przez Wycichowską? Rozhisteryzowana, potrzebująca wsparcia, samotna przede wszystkim - słaba. Może także niezdecydowana, taka pokazuje się w scenie "wróżby". Paulina Wycichowska, wystukując skocznymi ruchami rytm niczym w tańcu irlandzkim, co któryś krok jakby wróżąc, odkłada na jedną stronę - pantofel na wysokim obcasie, a na drugą - jabłko. Już po chwili na scenie znajdą się dwa stożki z jabłek i butów. To jedna z ciekawszych scen. Trochę przypomina wróżenie z kwiatów Małgorzaty z Fausta. No właśnie, Ewa Pauliny Wycichowskiej zdecydowanie bardziej przypomina nieśmiałą i naiwną Małgorzatę niż kusicielkę Ewę - jeśli już wchodzić w konteksty kulturowe. Ale załóżmy, że to jest ten nowy wizerunek, który chciała przekazać Wycichowska.

Infantylnie wypada również scena, z której dowiadujemy się, że Ewa przestała być dziewczęciem, a stała się kobietą. Ślad menstruacji na białej halce wywołuje tylko śmiech na widowni, podobny do tego, gdy ktoś poślizgnie się na skórce od banana. Nie jest to tylko wina publiczności, ale też nieumiejętnego wprowadzenia sytuacji. To posunięcie chyba zbyt przerysowane, pojawia się zupełnie bez kontekstu i dlatego staje się karykaturalne. W tym przedstawieniu brakuje budowania narracji, kształtowania sytuacji. Nie jest do końca jasne, czy czerwona plama jest symbolem dojrzewania czy może poronienia. Jedno jest pewne, zostaje wprowadzona w nieodpowiedni sposób i dlatego wywołuje śmieszność. Niestety wielokrotnie sensy i ich znaki mijają się, nie trafiając do odbiorcy.

Spektakl roi się od niedomówień. Mnóstwo rzeczy pozostaje nieodgadnione. Zaskakujące, czemu reżyserka zdecydowała się sama wykonywać reżyserowany przez siebie taniec solowy, mając do dyspozycji tak liczny zespół jakim jest Polski Teatr Tańca? Nie wyszło to na dobre spektaklowi. Zabrakło pewnego dystansu do tego, co się tworzy. Wydaje się, że klucz do tego świata stworzonego na scenie, ma tylko reżyser. Wiadomo jak trudno pogodzić rolę wykonawcy i twórcy. Może to utrudnienie to zbędny zabieg? Wiele sensów ginie w natłoku przedmiotów, kolejnych figur, rzutników, aranżacji przestrzeni. Spektakle solowe zazwyczaj cechuje kameralność i intymność, tutaj jest na odwrót - rozmach, który swą formą przerasta przekaz i wręcz go dławi. Paulina Wycichowska jako Ewa sama staje się tylko elementem tej skomplikowanej scenografii, wyróżniając się tylko większą dynamicznością.

Choreografia jest sprowadzona do minimum, a reżyseria spektaklu się rozpada. W całości nie ma żadnego napięcia, wszystkie sceny są szyte grubymi nićmi. Wydaje się, że zdecydowanie doszło do przeładowania sensów, aluzji i niuansów oraz przede wszystkim scenografii. W efekcie wszystko staje się mniej lub bardziej niezrozumiałe. Zmieniają się obrazy na sztaludze, ale dla widza nie ma to żadnego znaczenia, ponieważ ich rozmiary są zbyt małe i po prostu poza ramą nic nie widać. Tym samym przestają być wskazówką dla widza, a stają się kolejnym niezrozumiałym elementem. Spektakl równie dobrze mógłby być o kimś innym niż o Ewie, gdyby nie symboliczne jabłka i buty na wysokim obcasie. Czego można się dowiedzieć po spektaklu o czasie Ewy? Że przemija, że ma kilka faz, z których musi ratować ją Adam?

Paulina Wycichowska jest młodą choreografką, która poszukuje swojej wizji, dlatego może zbyt surowa spotkała ją ocena za realizowanie scenicznych marzeń. Brakuje jej jednak dramaturga czy surowszego tzw. pierwszego widza, który wskazałby pewne niedociągnięcia w spektaklu. Czas Ewy to raczej materiał do spektaklu, nad którym trzeba by jeszcze popracować, a wtedy efekty mogą być naprawdę dobre. Innymi słowy, jeszcze nie czas na premierę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji